Cztery lata temu wyruszyłam w pierwszą wyprawę na inny kontynent, będącą równocześnie najciekawszą i najtrudniejszą logistycznie ze wszystkich, które do tej pory odbyłam. Doświadczywszy wcześniej jedynie krótkiej podróży na własną rękę po Krymie, wraz z partnerem postanowiliśmy wyruszyć w bardziej egzotyczne rejony – pisze Malwina Roman-Maciejewska.
Po kilku sporach dotyczących kierunku i miesiącach spędzonych na bieganiu między uczelnią a pracą, wylądowaliśmy w Moskwie razem z trójką podobnych nam zapaleńców zwerbowanych przez forum podróżnicze. Mieliśmy zarezerwowany nocleg w największym mieście Europy, miejscówki w Kolei Transsyberyjskiej do Irkucka i bilet powrotny z Hong Kongu do Polski. Cztery tygodnie na pokonanie ponad dziesięciu tysięcy kilometrów.
W stolicy Rosji najbardziej zaskakujące były kontrasty dzielące społeczeństwo. Na dziesięciopasmowych ulicach można było ujrzeć luksusowe samochody mijające rozklekotane Łady, spod których wystawały nogi naprawiających je kierowców. Na deptakach i chodnikach, pod czujnym wzrokiem dziesiątek pomników Lenina i Marksa, bez ograniczeń spożywano alkohol i kwas chlebowy. Nad wszystkim górował oszałamiający Kreml i siedem Sióstr Stalina (budynków, na których wzorowany był warszawski Pałac Kultury i Nauki) mieszczących m.in. hotele, ministerstwa i uniwersytet.
Cztery dni w 3 klasie pociągu, tzw. plackarcie, spędziliśmy na poznawaniu współtowarzyszy podróży i prowadnicy (opiekunki wagonu), targowaniu się o domowe obiady na stacjach kolejowych oraz opanowywaniu sztuki brania prysznica, gdy dostępna jest jedynie umywalka z zimą wodą.
Po małych problemach dotarliśmy na dworzec autobusowy w Irkucku, mijając po drodze zabytkowe domy zapadające się w gruncie. Stamtąd dostaliśmy się do Listwianki, małej miejscowości nad brzegiem Bajkału. Udało nam się znaleźć nocleg w chacie pozbawionej bieżącej wody, za to ze sławojką. Wieczorem mogliśmy skorzystać z ruskiej bani i integrować się z innymi turystami przy akompaniamencie gospodarza grającego na akordeonie.
Po niespełna dwudniowym pobycie nad Perłą Syberii znaleźliśmy się znów w pociągu. Zdecydowaliśmy się przejechać przez granicę rosyjsko-mongolską najtańszym sposobem. Wiązało się to z kupowaniem biletów na kolejne odcinki trasy przed i po przekroczeniu granicy. Co ciekawe, po kilku godzinach włóczenia się po okolicy, wsiadaliśmy do tego samego pociągu, którym przyjechaliśmy. Gdzieś po drodze do naszego wagonu dosiadła się para Francuzów, będących w podróży od pół roku.
W planach na następne miesiące mieli odwiedzenie Chin, Tybetu, Wietnamu i Indii. Rozstaliśmy się z nimi w Nauszkach, osadzie zamieszkałej przez Buriatów, na obrzeżach której rozbili namiot. Dzięki kilkugodzinnej przerwie w podróży mogliśmy rozejrzeć się po okolicy. Obok dworca znajdował się targ z niemal pustymi straganami, a w oddali widać było stada koni oraz jurty. Udaliśmy się na most graniczny, dziurawy i zbity z desek, na którym zaczepił nas kierowca przejeżdżającej Łady. Prosił ze śmiechem, żebyśmy pokazali światu zdjęcie mostu, bo może dzięki temu władze zdecydują się na jego naprawę.
Coraz większe zagęszczenie jurt zwiastowało zbliżanie się do Ułan-Bator. W znacznej części brudne i zaniedbane miasto nie na darmo bywa nazywane najbrzydszą stolicą świata. Na głównym placu Suche Batora – bohatera rewolucji – spotkaliśmy Amerykanina, który po kilku latach podróżowania po świecie, postanowił osiedlić się w Mongolii, by pomagać tamtejszym kobietom. Jak twierdził wiele z nich, matek i nieletnich jest zmuszona do prostytuowania się, w celu zarobienia na chleb. Czas nas gonił, więc odwiedziliśmy jeszcze jedynie buddyjski klasztor i posililiśmy się pierwszym od dawna ciepłym posiłkiem. Skosztowaliśmy również słynnej herbaty z mlekiem i solą, za którą zapłaciliśmy całe 20gr. Przed odjazdem uzupełniliśmy zapasy polskimi drażami „Korsarzami” i sokiem z Tarczyna kupionymi w dworcowym kiosku.
Aby dostać się z Mongolii do Chin musieliśmy znaleźć kierowcę, który dowiezie nas do przejścia granicznego. Całe szczęście przy dworcu kolejowym w Dzamyn Üüd chętnych nie brakowało. Trochę na migi, trochę po rosyjsku ustaliliśmy cenę za kurs i wsiedliśmy do starego UAZa, żeby po chwili zjechać z drogi na pobocze i stanąć w gigantycznej kolejce samochodów. Nasz kierowca wysiadł z auta i podjął negocjacje z innym Mongołem. Chwile później zostaliśmy „odsprzedani” i znaleźliśmy się obok jednego z pierwszych w kolejce samochodu, do którego kazano nam się przesiąść. Na przejściu napotkaliśmy kolejne komplikacje.
Byliśmy jedynymi turystami i w przeciwieństwie do pozostałych osób skierowano nas do pomieszczenia sanitarnego, w którym Chinka, w masce na twarzy, mierzyła nam temperaturę i przeprowadzała bardzo szczegółowy wywiad na temat zdrowia. Padały w nim takie pytania jak: „kiedy ostatnio miałeś kontakt ze świnią?” (w Europie odnotowano wówczas przypadki grypy AH1N1). Mimo, iż niemal wszyscy mieliśmy stan podgorączkowy, pozwolono nam udać się do kontroli bagażu. Nasze plecaki były prześwietlane, obstukiwane i wybebeszane, niektóre po kilka razy. Ostatecznie niczego na nas nie znaleźli i mogliśmy postawić pierwsze kroki w Państwie Środka.
Po pierwszych nieudanych próbach porozumienia się w języku angielskim zaczęłam wątpić, że dojedziemy do Hong Kongu na czas. Jakież było moja zdziwienie, gdy na dworcu autobusowym zagadnęła mnie Chinka słowami „ Dzień dobry! Jak się masz? Czy wszystko u Ciebie w porządku?”. Z radością poprosiłam ją o pomoc w zakupie biletu do Pekinu. Niestety, okazało się, że nie potrafi powiedzieć po polsku nic więcej. Ostatecznie udało nam się kupić bilety podając w kasie kartkę z przepisanym znakiem oznaczającym Pekin, datą i ilością miejsc.
Mieliśmy jeszcze trochę czasu do odjazdu, więc ruszyliśmy do najbliższej restauracji na obiad. Warunki sanitarne pozostawiały wiele do życzenia, ale jak mieliśmy się zorientować, jest to charakterystyczne dla lokali w tym kraju. Siedzący obok goście pluli gdzie popadło i rzucali resztki łaszącym się pod nogami kotom. Wydawali przy jedzeniu specyficzne odgłosy, co jest w Chinach pochwałą dla szefa kuchni. Niezrażeni przystąpiliśmy do rozszyfrowywania menu. Na tym polu także ponieśliśmy klęskę i wskazaliśmy kelnerowi-kucharzowi dania z rozmówek. Nasz kolega nie mając specjalnych wymagań co do potrawy, pokazał jedynie, że chce coś z kurczakiem. Dostał zimną uwędzoną kurę potraktowaną toporkiem i tylko on nie zakończył posiłku bez tchu, ze łzami w oczach oraz z poparzonym gorącą herbatą językiem.
Autobus sypialny nie jest dobrą opcją dla ludzi mierzących ponad 1,70m, ponieważ łóżka są przystosowane wielkościowo do przeciętnego Chińczyka. Przy wejściu do pojazdu rozdawane są woreczki, do których należy schować obuwie. Pasażerom umila się podróż przygodami Jamesa Bonda, oczywiście w wersji chińskiej.
Nocleg znaleźliśmy w klimatycznym hostelu mieszczącym się w labiryncie hutongów. Wśród wąskich uliczek tej ubogiej dzielnicy można spróbować pieczonej głowy kaczki, gotowanych kurzych nóżek i wielu bliżej niezidentyfikowanych szaszłyków. Ceny są śmiesznie niskie, więc nie należy rezygnować po nietrafionym wyborze. Hutongi są tradycyjnymi zespołami parterowych budynków posiadających wewnętrzny dziedziniec. Jest ich coraz mniej, ponieważ zastępowane są nowoczesną zabudową mogącą pomieścić więcej mieszkańców.
W Zakazanym Mieście przekonaliśmy się, że jesteśmy dla tutejszych większą atrakcją niż oni dla nas. Nieustannie robiono nam zdjęcia i nagrywano filmy. Postanowiliśmy nie zatrzymywać się ani na chwilę, żeby uniknąć losu napotkanej rudowłosej rodziny.
Udało nam się znaleźć nieco spokoju w Parku Beihai będącym niegdyś cesarskim ogrodem. Na tym ogromnym terenie można obserwować starszych ludzi uprawiających Tai-Chi, grających w „zośkę”, karty czy kaligrafujących mokrymi pędzlami po chodnikach. Punkt orientacyjny stanowi Biała Dagoba pochodząca z XVII wieku, wybudowana na wyspie po środku zarośniętego lotosami stawu.
Wielki Mur zdobyliśmy trochę nielegalnie, w miejscu teoretycznie niedostępnym dla turystów. Pragnąc uniknąć tłumów zwiedzających i naciągaczy, pojechaliśmy do oddalonego od Pekinu o około 120km Huanghuacheng. Na tym odcinku mur nie został jeszcze odremontowany. Po dłuższej wędrówce okazało się, że w niektórych miejscach niewiele z niego zostało.
Od naszego kierowcy dostaliśmy mapę – skserowaną ze starego przewodnika -z dwugodzinną trasą. Okolicznym mieszkańcom, za wejście na ścianę po zardzewiałej drabinie, zapłaciliśmy po 2 yuany. W jednej z baszt natknęliśmy się na wojowniczą staruszkę żądającą pieniędzy za możliwość przejścia. Kobieta zagrodziła nam wyjście wymachując kamieniem, który cisnęła po tym jak przeszliśmy przez okno. Po drodze wpadliśmy jeszcze tylko na parę Francuzów i … pierwszych spotkanych w Chinach Polaków.
Pociągi w Chinach dzielą się na 4 klasy: twarde siedzące, twarde leżące, miękkie siedzące i miękkie leżące. Ponieważ większość nocy spędzaliśmy w drodze, a nasz budżet był ograniczony, wybieraliśmy tańszą wersję miejsc leżących. Kuszetki składały się z otwartych boksów po sześć łóżek w każdym. W drodze do Pingyao przypadły nam najgorsze miejsca na samej górze bez możliwości wyprostowania się. Do miasta wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO dotarliśmy o 5 rano. Otaczające historyczne centrum mury, których budowę zaczęto w IX w.p.n.e., podziwialiśmy z rikszy. Uliczki były puste, skąpane w porannej mgle.
Mieliśmy wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie. Po południu miasto zmieniło swoje oblicze na komercyjną, turystyczną mekkę pełną sklepików z podrabianymi antykami. Co krok oferowano chiński masaż czy zdjęcie z „prawdziwym” Hanem. Możliwość zapoznania się z techniką wyrabiania ciasta i szycia tradycyjnych, chińskich butów, a także podglądnięcia mieszkańców przy codziennych zajęciach w odleglejszej części miasta, spowodowały, iż mimo wszystko, wycieczkę uznaliśmy za udaną. Tam też spostrzegliśmy w jaki sposób dziura w dziecięcych spodniach zastępuje pampersy.
Wieczorem ponownie wsiedliśmy do pociągu, tym razem do najtańszej klasy „hard sitter”, odradzanej we wszystkich przewodnikach. Szybko zrozumieliśmy dlaczego i przekonaliśmy się, że PKP należy do luksusowych środków transportu. Ku naszemu zdziwieniu cała przestrzeń była zajęta przez setki pasażerów, klatki z kurami i torbami pełnymi najróżniejszych przedmiotów. Powietrze było gęste od dymu z papierosów, a podłoga klejąca i pełna śmieci. Co jakiś czas korytarzem przeciskali się sprzedawcy oferujący czego dusza zapragnie. Począwszy od bączków, a kończąc na szczotkach klozetowych. Byliśmy jedynymi turystami w wagonie, co najprawdopodobniej spowodowało, iż konduktor poczuł się zobligowana umożliwić nam zajęcie pięciu miejsc widocznych na biletach. Z zakłopotaniem patrzyliśmy jak przegania dziewięciu mężczyzn, którzy postanowili nie spuszczać nas z oczu przez następne godziny.
Po dotarciu do Xi’an byliśmy wyczerpani nieprzespaną nocą. Wyszliśmy z hostelu tylko na chwilę do pobliskiego centrum handlowego. Na dziale spożywczym zostaliśmy skierowani przez obsługę do lodówek z horrendalnie drogim nabiałem, zgadnie z zasadą, że każdy biały śpi na pieniądzach. Omijając półki z pakowanymi próżniowo uszami i ryjkami świń, kupiliśmy chipsy o smaku cytrynowym.
Przekonaliśmy się, jak pragmatycznym narodem są Chińczycy, gdyż już po pierwszych kroplach deszczu zaczepił nas mężczyzna z rozpostartym płaszczem, spod którego wyciągnął parasole na sprzedaż (kupiony za 4 yuany, popsuł się w drodze powrotnej ze sklepu). Pogodziliśmy się też z faktem, iż nawet w największym tłumie nie mamy szans pozostać niezauważonymi.
Największą atrakcją miasta jest znajdujący się w okolicy grobowiec pierwszego chińskiego cesarza Qin Shi, którego strzeże ponad osiem tysięcy terakotowych żołnierzy. Armia przytłacza swoją wielkością, a figury zaskakują precyzją wykonania. Podobno nie ma dwóch o takich samych twarzach. W pobliskim kompleksie zbudowanym przed olimpiadą w Pekinie wystawiono największe na świecie marionetki, symbolizujące połączenie przeszłości i teraźniejszości.
Chengdu było kolejną metropolią na trasie do Hong Kongu. Miasto potraktowaliśmy jako bazę wypadową do Leshan, w którym znajduje się największy na świecie posąg Buddy. Według podań wykuwany w skale od 713 roku miał strzec rybackie łodzie przed zatonięciem w brązowych wodach rzek Min i Dadu.
Gros podróżujących odwiedza Chengdu ze względu na mieszcząca się w mieście Naukową Stację Hodowli Pandy Wielkiej. Na terenie porośniętym bambusowymi lasami podglądaliśmy leniwe niedźwiedzie wylegujące się na wybiegach. W przeciwieństwie do dorosłych osobników, młode misie walczyły ze sobą i szalały na huśtawkach, z których co rusz spadały. Wszyscy obecni, bez względu na nację czy wiek, jak zahipnotyzowani wpatrywali się w zwierzaki wydając przy tym okrzyki zachwytu i nie wypuszczając z rąk aparatu. Największą atrakcją okazało się różowe niemowlę pandy umieszczone w inkubatorze.
W drodze do Guilin po raz pierwszy ujrzeliśmy terasy ryżowe i mogoty. Wysoka temperatura oraz wilgotność sięgająca 90% uprzykrzały pobyt w wielkim mieście. Postanowiliśmy jak najszybciej stamtąd uciekać i już następnego dnia rano płynęliśmy rzeką Li na pokładzie bambusowej łódki. Mieliśmy w ten sposób dotrzeć aż do Yangshuo. Spływ malowniczymi dolinami otoczonymi ostańcami krasowymi był według mnie najprzyjemniejszym etapem całej podróży. Mijaliśmy rybaków łowiących ryby przy pomocy kormoranów, stada bawołów i maleńkie wioski ukryte w bambusowych lasach. Oczarowani widokami nie zaniepokoiliśmy się szczególnie, gdy wysadzono nas w niepozornej przystani. Chwilę później, gdy nasze łódki zniknęły za kolejnym mogotem, zorientowaliśmy się, że zostaliśmy oszukani (pierwszy i ostatni raz w Chinach) i jesteśmy w Xingping, 25km od Yangshuo. Niewielkie miasteczko było niemal wolne od turystów. Oczarowani malowniczą scenerią zameldowaliśmy się w jedynym hostelu na następne trzy dni.
Recepcjonistka opowiedziała nam o świetnym miejscu do pływania oddalonym od centrum o kilka kilometrów, do którego postanowiliśmy wybrać się następnego dnia.
Uzbrojeni w niedokładną mapę, wsiedliśmy na wypożyczone, rozklekotane rowery. Niepewni obranej drogi dotarliśmy do jaskini, którą otworzono jedynie dla nas, a także na pola ryżowe i plantacje pomarańczy, którymi nie omieszkaliśmy się poczęstować. Ostatecznie nie udało nam się trafić do wymarzonego kąpieliska. Zmęczeni całodniową jazdą i okropnym upałem, ochłodziliśmy się w lodowatym strumyku. W drodze powrotnej jeden z chłopców zgubił pedał i złapał gumę. Na szczęście mieszkańcy pobliskiego domu wywęszyli okazję zarobku i popędzili nam z pomocą.
Następnego dnia wstaliśmy godzinę przed świtem licząc, że do tej pory uda nam się wejść na widoczną z okien górę. Trasa przez gęsty las, początkowo biegnąca schodami i zabezpieczona w barierki, w połowie zaskoczyła nas porośniętymi mchem skałami znacznie spowalniającymi wspinaczkę. Ostatkami sił próbowaliśmy dosięgnąć szczytu na czas. Gdy ledwo żywi i zlani potem, niemal w ostatniej chwili dotarliśmy do celu, zostaliśmy zaskoczeni przez grupę Chińczyków żądnych uwiecznienia nas na swoich zdjęciach.
Po dotarciu do Yangshuo poczuliśmy jeszcze większą wdzięczność do sterników, dzięki którym znaleźliśmy się w Xingping. Kolejne miasto nastawione na turystów nie przypadło nam do gustu. Ponownie na rowerach uciekliśmy od miejskiego zgiełku kierując się w stronę Księżycowego Wzgórza. U podnóża góry na przybyszów czekało kilkanaście sędziwych kobiet z turystycznymi lodówkami pełnymi zimnych napojów. Pokazując nasze zapasy, podziękowaliśmy im, co skomentowały śmiechem i słowami „later, later”. Towarzyszyły nam całą drogę na szczyt i oczywiście zarobiły, gdyż kolejny raz nie docenialiśmy trudów wspinaczki. Ze wzgórza rozpościerał się zapierający dech w piersi widok na okolicę.
W Hong Kongu znaleźliśmy nocleg w Chungking Mansions, siedemnastopiętrowym budynku mieszczącym dziesiątki tanich hosteli i równie tanie restauracje z potrawami z całego świata. Na korytarzach spotykaliśmy ludzi o wszystkich odcieniach skóry. Jest to miejsce dobrze znane policji ze względu na falę popełnianych w nim przestępstw i obecność nielegalnych imigrantów.
Wieczorem udaliśmy się na rejs statkiem po zatoce Wiktorii. Z pokładu oglądaliśmy Symfonię Świateł, największy pokaz wizualno-muzyczny w tej części globu.
Liczba i wysokość drapaczy chmur przyprawiały o zawrót głowy. Podobnie jak ceny w licznych sklepach najlepszych projektantów. Jednym z piętrowych autobusów – pamiątce po brytyjskich kolonizatorach – dojechaliśmy do prawdziwej oazy spokoju usytuowanej między monumentalnymi budynkami. W parkowych stawach żerowały stada flamingów, a na drzewach siedziały wielobarwne papugi. Otaczające ogród wieżowce o niespotykanych kształtach nadawały miejscu surrealistycznego charakteru.
Zmęczeni nieustanną drogą i sobą nawzajem, z lekkim niedowierzaniem, że udało nam się zrealizować tę odważną podróż, opuszczaliśmy azjatycką metropolię. W samolocie przyszedł czas na refleksję. W tym miejscu powinnam napisać, że rozmyślałam o tym czego nauczyłam się przez te cztery tygodnie. Wspomniałabym m.in. o tolerancji, pokorze, dystansie do siebie i otaczającej rzeczywistości oraz jedzeniu pałeczkami. O tym, że nawet na końcu świata znajdzie się ktoś, kto wyciągnie pomocną dłoń ponad kulturowymi barierami. Znalazłoby się coś o wrażliwości, odpowiedzialności i zaufaniu. Tymczasem błądziłam palcem po mapie zastanawiając się nad kolejnym kierunkiem.
tekst i zdjęcia: Malwina Roman-Maciejewska