Tanzański albinos od chwili narodzin żyje w zagrożeniu śmiercią lub kalectwem. W XXI wieku ludzie wciąż polują tu na ludzi.
Największym wrogiem albinosów jest słońce. Ale nad Jeziorem Wiktorii groźniejsze są noc i sąsiedzi, którzy do drzwi pukają z maczetami.
Był późny wieczór, około godziny 23. Trzej mężczyźni zaczęli się dobijać do pogrążonego w mroku domu. Po chwili wyważyli drzwi wielkim kamieniem i wtargnęli do środka.
– Krzyczeli, że chcą pieniędzy. Mama płacząc, powtarzała, że nie ma. Wtedy zaczęli nas bić – głos Kabuli jest tak spokojny, jakby ta historia wcale jej nie dotyczyła.
– Złapali córkę, przenieśli do drugiego pokoju, rzucili na łóżko, a pod ramię podłożyli kawałek drewna. Po chwili usłyszałam trzy cięcia maczetą. Odrąbali jej rękę – wspomina matka Kabuli, Lemi, wygładzając fałdy kolorowej spódnicy.
– Straciłam przytomność – Kabula ścisza głos, odwraca głowę i nieruchomo patrzy w okno.
Kikut po prawej ręce bardzo krwawił i jeden z oprawców kazał Lemi posmarować ranę córki naftą. Twierdził, że nie chce, żeby dziewczynka umarła. Za zabicie albinosa, tak samo jak za każde inne morderstwo w Tanzanii, grozi kara śmierci, więc byłoby lepiej, gdyby ofiara przeżyła. Nafty w domu jednak nie było.
Długo trwało, zanim któryś z napastników przyniósł ją z pobliskiego sklepu. W końcu udało się prowizorycznie opatrzyć ranę i zatamować krwawienie. Na koniec mężczyźni zagrozili, że jeśli rodzina nie będzie siedzieć cicho, przyjdą ponownie i „załatwią ich wszystkich”. Przerażona Kabula szeptała: – Ja umieram, mamo, za chwilę umrę.
Nad tym tematem pracowałam przez pięć lat. Próbowałam nawiązać kontakty, które pozwolą mi zobaczyć, jak w strefie śmierci wygląda życie osób chorych na albinizm. I jak handluje się częściami ich ciał.
To tylko fragment artykułu Martyny Wojciechowskiej z majowego „National Geographic Polska” – już w kioskach!