Według brytyjskiego MSZ Iran zalicza się do najniebezpieczniejszych dla turystów państw świata. Samotna podróż po tym ciekawym kraju przekonała mnie o tym, że zła reputacja Iranu jest niezasłużona – pisze Regina Skibińska.
– Nie boisz się? – to najczęstsze pytanie, które słyszałam przed samotną podróżą do Iranu. To pytanie zadał mi też mieszkający w Niemczech Irańczyk.
Odpowiedziałam mu również pytaniem.
– Czy jest czego się bać?
– Nie, ale wiem, jaką prasę ma Iran na Zachodzie.
Iran nie jest ani nieprzyjemny, ani niebezpieczny, choć momentami miałam wrażenie, że zachowuję się niestosownie, podróżując samotnie i wtedy rozumiałam, co mieli na myśli ci, którzy się temu dziwili.
Hidżab
Największą niedogodnością są wymagania dotyczące stroju kobiet. Czadoru nosić nie trzeba – wyjątkiem są miejsca święte dla szyitów, jak grób Imama Rezy w Meszhedzie. Obowiązkowy jest natomiast hidżab, czyli zasłanianie całego ciała oprócz twarzy i dłoni. Zakryta musi być głowa, ale nie można też podkreślać bioder. Teoretycznie nie powinno się również odsłaniać stóp, w Ambasadzie Iranu w Warszawie przed wyjazdem dowiedziałam się, że sandały można nosić jedynie w duecie ze skarpetkami. W praktyce ten ostatni wymóg nie jest przestrzegany zbyt rygorystycznie, szczególnie nad Zatoką Perską, gdzie przez większą część roku upały potężnie dają się we znaki i wiele kobiet, nawet tych, które zasłaniają twarze maskami, nosi klapki.
Tradycjonalistki irańskie noszą czador, kobiety nowoczesne – najczęściej obcisłe dżinsy i płaszczyk oraz chustę, często niewiele większą od chusteczki do nosa, umocowaną na sztywnej konstrukcji z tyłu głowy. Ta konstrukcja, na której wspierają się chusty elegantek, to spinka do włosów z dużą ozdobą w kształcie kalafiora. Dzięki niej przykryta głowa prezentuje się szykownie.
Iranki wypracowały własną modę w świecie zakazów i nauczyły się perfekcyjnie podkreślać atuty urody. Niektóre dopasowanym ubraniem eksponują wszystkie walory sylwetki, a gdy do tego dochodzi mocny makijaż, mamy prezentującą się wyzywająco kobietę w hidżabie.
Turystki nie muszą ubierać się tak, jak Iranki. Wystarczy, że mają spodnie oraz pozbawioną dekoltu tunikę z długim rękawem, sięgającą poniżej bioder albo długą spódnicę i bluzkę nie opinającą kształtów. Jeśli podróżuje się bez towarzystwa panów, warto jednak upodobnić się strojem do miejscowych kobiet po to, żeby nadmiernie nie zwracać na siebie uwagi. Momentami czułam się w Iranie jak Murzyn w Polsce w latach 80. minionego wieku, pokazywana palcami niczym osobliwość przyrodnicza. Mimo tego jednak w temperaturze powyżej 30 stopni Celsjusza nie mogłam się przekonać do obcisłych dżinsów i poliestrowego płaszczyka.
Nadmiar zainteresowania
Generalnie w Iranie spotykałam się z dwiema skrajnymi postawami wobec mnie – albo nadmiarem zainteresowania, albo ignorancją. Irańczycy, którzy nie mają wielu możliwości podróżowania po świecie, są ciekawi, co dzieje się poza granicami ich kraju i bardzo chętnie zagadują do turystów, a rozmowy z nimi najczęściej nie ograniczają się do grzecznościowego „small talk”. Często też zapraszają do domu na obiad czy kolację, a nawet proponują nocleg.
Szanując zasady panujące w Iranie, gdzie niemile widziane są rozmowy obcych osób różnych płci, pytając o drogę, hotel, muzeum czy cokolwiek innego zawsze zagadywałam do kobiety. I rzadko z jakimkolwiek skutkiem. Panie, szczególnie poza Teheranem, nieczęsto posługują się językiem angielskim. Gwoli ścisłości wśród panów znajomość języków europejskich również nie jest powszechna, jednak znacznie prościej było spotkać mówiącego po angielsku mężczyznę niż kobietę.
Niezależnie od tego z dwuznacznymi zaczepkami spotykałam się często, ale były to zaczepki niebywale uprzejme. Najczęściej panowie w mniej lub bardziej zawoalowany sposób proponowali zacieśnienie kontaktów, ale słysząc odmowę grzecznie przepraszali i wycofywali się.
Zaletą samotnego podróżowania po Iranie natomiast było to, że wiele osób poczuwało się do opieki nade mną. Szukam wagonu w pociągu? Natychmiast znajduje się chłopak, który nie tylko pomaga mi znaleźć moje miejsce, ale i pomaga się ulokować, a następnie zaprasza do wagonu restauracyjnego. Idę do wagonu restauracyjnego – po godzinie dziewczyna z mojego przedziału przychodzi sprawdzić, czy nic mi się nie stało.
Szukam biura podróży, pierwsza zapytana osoba zawozi mnie do tego biura i pomaga kupić bilet. Oglądam dywany na bazarze, zaraz znajduje się życzliwy człowiek, który pokazuje mi zaplecze i gości herbatą. Takie sytuacje zdarzały mi się na każdym kroku.
Policyjny kraj jest bezpieczny dla turystów, ale uważać trzeba
Jeden tylko raz miałam do czynienia z namolnym typem, który szedł za mną krok w krok przez dłuższy czas, gadając coś do mnie w farsi i wymachując mi rękami przed nosem. Rzecz działa się w Bandar Anzali nad Morzem Kaspijskim, przeszliśmy tak przez pół miasta i w celu pozbycia się natręta zaszłam na promenadę. I tu niespodzianka. Natychmiast trafiłam pod opiekę sympatycznej rodziny, która podkarmiła mnie słodyczami i pistacjami, gdy tymczasem sprzedawcy pamiątek wezwali policję.
Przyjechali policjanci nie mówiący po angielsku, mój prześladowca się zwinął, a mnie natychmiast otoczyła grupka panów, z których również żaden nie mówił w żadnych znanym mi języku. Wszyscy coś mówili po swojemu, a mój niepokój narastał. Mam źle założoną chustę? Strój niestosowny? W końcu udało się znaleźć człowieka znającego arę słów po angielsku.
– Gdzie jest twój facet? – padło zasadnicze pytanie.
– Nie podróżuję z facetem – odpowiedziałam.
– Jak to nie?
Poczułam się jak dziecko, które wybrało się na wycieczkę bez mamy;-)
W Iranie każdy samochód może pełnić funkcję taksówki, a że benzyna jest tania (podczas mojego pobytu była to równowartość 14 groszy za litr), to jest to wygodny i popularny środek transportu. Ma on jednakże jeden minus: nie wiadomo, z kim się jedzie i czy jest to bezpieczne.
Generalnie problemów nie miałam, wyjąwszy jeden przypadek. W okolicach Meszhedu w północno-wschodnim Iranie wsiadłam do samochodu. Już pierwszy kontakt z kierowcą mnie zaniepokoił – pan podał mi rękę na powitanie i trochę za długo przytrzymał. A potem zaczęły się problemy, bo kierowca jechał nie tam, dokąd miał jechać, zabrał mi przewodnik i zaczął krzyczeć. Wtedy w sukurs przyszło mi… zatłoczenie na jezdni. Samochód, co w Iranie częste nie jest, z braku innego wyjścia zatrzymywał się na światłach, co pozwoliło mi na ewakuację. Tego typu niebezpieczeństwa to jednak nie jest specyfika irańska, to się może zdarzyć wszędzie.
Pewien – i to nawet dość duży – dyskomfort sprawiało mi natomiast to, że niekiedy byłam ignorowana, głównie przez mężczyzn, którzy dawali mi odczuć, że samotne wojażowanie nie jest zachowaniem stosownym. Próbuję kupić bilet na autobus – kasjer obsługuje wszystkich panów przychodzących po mnie, a mnie nie dostrzega. Chcę się zameldować w hotelu – recepcjonista patrzy gdzieś w przestrzeń za moimi plecami i całym sobą pokazuje, że rozmawia ze mną tylko dlatego, że nie ma innego wyjścia. Pytam o drogę na ulicy, a zapytany mnie omija.
Zaufanie czasem kosztuje
Irańczycy lubią o sobie myśleć i mówić, że są gościnni. Trudno się z nimi nie zgodzić, choć zdarzyło mi się, że ta gościnność kosztowała. Mnie.
To był sympatyczny starszy pan. Spotkałam go, gdy spacerowałam między mostami w Isfahanie. Pan też spacerował, z rodziną. Zagadał, odpowiedziałam, okazało się, że jest emerytowanym nauczycielem, ma duża wiedzę o historii, geografii i sztuce. Gdy zaproponował, że oprowadzi mnie po Isfahanie, chętnie się zgodziłam.
Zatem wyruszyliśmy na wycieczkę. Pan szarmancko nie pozwolił mi płacić za taksówki, a przejazdy kosztowały mniej więcej złotówkę. Potem – zamiast do obiecanej dzielnicy żydowskiej – trafiliśmy na bazar. Najpierw kupiłam przyprawy. Nie takie, jak chciałam, ale sprzedawca wspólnie z moim przewodnikiem przekonali mnie, że te są najlepsze. Potem były dywany. Nie wiem, jak dałam sobie wcisnąć dywan dwa razy droższy niż te, które oglądałam wcześniej. I zupełnie inny niż chciałam kupić. Co znaczy siła sugestii. Mało tego, ze sklepu wyszłam zadowolona, bo stargowałam sporo i było bardzo sympatycznie. Chciałam dywan zostawić w sklepie i zabrać po południu, żeby go nie dźwigać zwiedzając miasto, ale sympatyczny cicerone zaproponował, że on będzie nosił. Zgodziłam się.
Nie minęło dużo czasu, a pan zwinnie się z noszenia wymanewrował. Zaproponowałam zatem, że wrócę do hotelu i zostawię tam parokilogramowy zakup. Mój towarzysz ochoczo przystał na ten pomysł, ale powiedział, że on jest cukrzykiem, natychmiast musi coś zjeść i zaprasza mnie na obiad, a niedaleko jest dobra knajpa. Cóż było robić? Bałam się, że facet dostanie zapaści na ulicy i poszliśmy do knajpy. Szliśmy i szliśmy, dywan mi ciążył, pan cały czas twierdził, że to już niedaleko i z zapałem opowiadał historię Isfahanu.
Po czterdziestu minutach dotarliśmy do restauracji. Rzeczywiście, była rewelacyjna. Stylowa i elegancka, z tradycyjnym wystrojem i szemrzącymi strumykami wody. Mój cicerone nie pożałował sobie jedzenia i mnie namawiał na kolejne potrawy. Przy wyjściu okazało się, że za obiad ja mam zapłacić. Za nas oboje. A kwota była niemała.
To przykre, choć pouczające doświadczenie, szybko zostało przyćmione przez kolejne spotkania. Chłopak napotkany na Placu Imama w Isfahanie obszedł z moim zepsutym aparatem serwisy fotograficzne, przypadkowo poznana dziewczyna zaprosiła do domu, właściciel kafejki internetowej ugościł herbatą. Irańska gościnność objawiła się w pełnej krasie.