To nie będzie reportaż z podróży, ani tym bardziej przewodnik turystyczny po miejscach przeze mnie odwiedzanych. To próba opisania kawałka mojego życia, które dzięki dziwnym zbiegom okoliczności zaczęło nabierać dziwnego charakteru. Bo tak to czasami bywa, że na drodze stają nam nieoczekiwanie nowe ewentualności i wariackie pomysły. I tylko od nas zależy, czy znajdziemy w sobie siłę, by rzucić się w niepewny los przygody i… powrócić w jednym kawałku – pisze nasz czytelnik Piotr Battke.
Tak się dzieje tylko w bajkach
Jak więc się to wszystko zaczęło? Klasycznie, od katastrofy, a z czasem było coraz gorzej. Rok 2009 był kiepski, choć zakończył się dla mnie prawdziwą przygodą. Początek roku przyniósł nadzieję na miłość i stabilizację. Jak zwykle niespełnioną. Później upadła firma, w której pracowałem od 10 lat. Aż tu nagle… Gwiazdka z nieba!
Tak się dzieje tylko w bajkach albo w dobrych filmach przygodowych. „Jeśli chcesz, możesz ze mną płynąć” – usłyszałem. Rejs! I to jaki!! Morze Śródziemne i Atlantyk. Majorka, Kanary, Cabo Verde, Karaiby i USA, a potem Azory, La Manche i do Polski. Prawie cały rok!
Rzucam się w wir załatwiania spraw przedwyjazdowych, rozwiązywania wiążących mnie umów, wynajęcia mieszkania… I nagle kontakt z kapitanem urywa się. Nie ma odpowiedzi na SMS-y, nie odbiera telefonów. Wprawdzie wiem, że już płynie z Czarnogóry na Majorkę, ale jest blisko brzegu, w zasięgu, a jednak cisza się przedłuża, a ja nie wiem, o co chodzi. A jak nie wiadomo, o co chodzi, to najprawdopodobniej chodzi o pieniądze. Do tej pory nie było o tym mowy. Myślałem, że w zamian za pracę na pokładzie będę miał darmową koję, ale przyciśnięty do muru wysyłam informację, że mam na początek 1000 Euro. To spora część odprawy, jaką po dziesięciu latach pracy postanowili mi wypłacić moi wspaniali szefowie (dzięki wam panowie, wcale nie musieliście tego robić, będę was zawsze miło wspominał).
Nie zdążyłem schować telefonu do kieszeni, gdy przyszła odpowiedź: „Dobra, przyjeżdżaj”. W tym momencie wszystkie wątpliwości i inne problemy odchodzą w kąt. Jadę!!! Mogę się pakować! O resztę będę się martwił później. Do wyjazdu zostało już tylko kilka dni. Mam się jeszcze spotkać z trzecim członkiem załogi w Katowicach i stamtąd samolotem na Majorkę.
Atmosfera imprezowa
Lot do Palma de Mallorca trwa niecałe trzy godziny. Do mariny dojeżdżamy taksówką, by uniknąć pomyłek i błądzenia po mieście, a także po ogromnej marinie, w której cumują setki pięknych i luksusowych jachtów. W głowie się od tego kręci, ale nam szybko udaje się odnaleźć ten jeden, najwłaściwszy i wchodzimy na pokład. Po raz pierwszy czuję, że moja przygoda zaczyna się właśnie w tym momencie, choć tak naprawdę trzeba poczekać do oddania cum, no ale to już jutro… Nie będziemy długo korzystać z gościnności mariny, ponieważ ceny za postój jachtów są bardzo wysokie.
W messie atmosfera imprezowa bo przy wejściu do portu kapitan spotkał starych znajomych, gdzieś tam jeszcze z Australii. Poza tym jest to także pożegnanie z przyjacielem kapitana, który pomógł mu doprowadzić jacht z Czarnogóry aż tutaj. Oczywiście dołączamy zaraz do nasiadówy, ale nie na długo. My jesteśmy zmęczeni podróżą, pozostali temperaturą spotkania. Rozlokowujemy się na przydzielonych kojach i szybko zapadamy w sen. Rano, po przebudzeniu słyszę jeszcze ostatnie pożegnania oraz nieśmiałą prośbę rodaka o pożyczenie kilku euro na podróż do domu. Znowu ogarnia mnie dziwne uczucie, no ale kapitan pożyczki udziela, nie moja to sprawa przecież, jakie między przyjaciółmi układy. My po śniadaniu szykujemy jacht, oddajemy cumy i wreszcie…
Płyniemy!
Wszystko dzieje się niesamowicie szybko. Dopiero na morzu, kiedy żagle pracują i nikt z lądu nam już nie może zagrozić, przychodzi chwila na kontemplację nad wszystkimi wydarzeniami ostatnich dni. W chwili uniesienia wznoszę toast „za największą przygodę mojego życia!”. Długo później będę się zastanawiał, czy aby nie za wcześnie wypowiedziałem te słowa.
Przed nami Hiszpania i pierwsi komercyjni załoganci. Cała trasa zaplanowana jest tak, żeby z miejsca na miejsce przewozić zapaleńców żeglarskich, takich, którzy nad wygody oferowane przez biura podróży i ich luksusowe jachty, przedłożą prawdziwą żeglarską przygodę, w skromnych warunkach, ale za stosunkowo niską cenę.
Wiatr w żaglach, pogoda bardzo dobra, a my mając spory zapas czasu spokojnie zmierzamy do pierwszego portu w Hiszpanii – Torreviejo. Tu już ceny niższe a w dodatku możemy korzystać z gościny pięknego Real Club Nautico. Wykorzystujemy kilka dni zapasu na zrobienie wszystkich potrzebnych zakupów oraz na przeprowadzenie napraw jachtu. Do roboty zawsze się coś znajdzie. Jacht to już ponad 30-letni stalowy kecz, ważący ponad 30 ton. Słona morska woda ma destrukcyjny wpływ na każdy kawałek metalu, liny i płótno żagli. Tym razem spędzam kilka godzin wisząc pod topem masztu i usiłując naprawić lampę topową. Udaje się.
Tragedia w Cartagenie
Od kilku dni cumujemy w Cartagenie, pięknym, starożytnym mieście. Port jest nieduży, ale mieszczą się w nim dwie mariny – jedna obok drugiej. Nad ranem mają przyjechać nasi turyści. Tylko dwoje, ale z jednej strony to dobrze, bo nie będzie tłoku. Czekamy, czekamy ale w końcu zasypiamy. Budzimy się o godz. 7 zdziwieni, że nikt się nie zjawił. Dzwoni do nich kapitan. Okazuje się, że od trzech godzin są w mieście. Tak nas szukali, że sami się pogubili. Zapomnieli też o tym, iż po przekroczeniu granicy hiszpańskiej, aby się dodzwonić do nas muszą użyć innego prefiksu. Ubieramy się pośpiesznie i wychodzimy na poszukiwania.
Marcina, z którym udało nam się porozmawiać wcześniej przez telefon, znajdujemy w sąsiedniej marinie. Tłumaczy nam, że ma nogę w gipsie i nie mógł nadążyć za zniecierpliwioną Ewą. W końcu usiadł na ławce i postanowił czekać. Biegamy w tę i z powrotem i nic. W końcu zaczepiam kręcących się w pobliżu policjantów i po angielsku próbuję wytłumaczyć Hiszpanom jaki mam kłopot. Po jakimś czasie zaczynamy się dogadywać. Mówią, że znaleźli opisywaną osobę… w wodzie. Prowadzą nas do miejsca, gdzie na pirsie leży czarny worek z ciałem. Ja się nie zbliżam. Nie znałem dziewczyny wcześniej, ale po gestach i minach chłopaków wiem, że to ona.
Nie jestem osobą przesądną, ale w tym momencie mój racjonalizm dostał potężnego kopa w tyłek. Zaczynam się zastanawiać, czy to zdarzenie, tudzież kilka innych, jakie mi się przytrafiły w drodze na tę łódkę, to jakieś znaki, jakieś sygnały żeby zawracać? No, ale zawracać…? Teraz…? Właściwie, to cóż wielkiego mam do stracenia? Może, tylko ciężko znieść myśli o bólu moich rodziców, kiedy dowiedzieliby się, że już nie wrócę… Kopnięty rozsądek jednak ląduje po swoim długim locie. W końcu wypadki się ludziom zdarzają także pod samym domem.
Życie toczy się dalej, choć zapewne śmierć Ewy wstrząsnęła nami wszystkimi i położyła się cieniem na dalszym rejsie. Przez kolejne kilka dni załatwiamy wszystkie powinności związane z wypadkiem i chcemy jak najszybciej opuścić to miejsce. Pierwsza okazja w piątek… Nie, nie, nie! Czekamy do północy i już w sobotę, spokojnie kierujemy się na trasę do Gibraltaru. Tam mamy przyjąć na pokład kolejną umówioną grupę i mocno, mocno trzymam kciuki, żeby tylko nic przy tej okazji się nie wydarzyło. A jednak… Ledwo weszliśmy do mariny na Gibraltarze, ducha oddaje pompa wodna silnika, a sygnalizuje to nasilającym się swądem.
Szybko opuszczamy więc i tak zapełnioną po brzegi marinę i rzucamy kotwicę nieopodal plaży, ale niestety już z drugiej strony granicy. Niestety mówię, ponieważ wiele razy będziemy musieli kursować pieszo kawał drogi i przekraczać granicę, której w ogóle nie powinno tu być, a ponieważ obie sąsiadujące strony nie pałają do siebie miłością, przekraczanie to jest dość upierdliwe i będzie kosztowało naszego kapitana karton fajek, których nadmiar zamierzał nieświadomie przeszmuglować na jacht. Poza tym, po rozmontowaniu uszkodzonej pompy, ganiamy po okolicach w poszukiwaniu części zamiennych.
Zabiera nam to kilka dni, zanim w końcu trafiamy na jeden jedyny sklep, w którym znajdujemy upragniony kawałek metalu i choć ja w sumie cieszę się, bo przy tej okazji zwiedziłem spory kawałek wybrzeża, to jest już zbyt mało czasu na składanie pompy i montowanie jej do silnika. Zaraz pojawią się nasi goście i nie będą szczęśliwi, że urlop zaczynają od naprawy krypy. Ponieważ jadą do nas z Anglii, to prosimy ich, by przywieźli ze sobą nową pompę, co umożliwi nam szybką naprawę silnika ale też mocno nadszarpnie kapitańskie fundusze.
Przez porty Maroka do Wysp Kanaryjskich
Odwiedzamy Tanger. Do Casablanki już nas wpuścić nie chcą. Podobno port jest nieczynny. Dowiadujemy się tego od energicznie machającego rękami Araba, który stoi akurat na falochronie. Ciekawe, czemu nikt nas nie uprzedził, kiedy próbowaliśmy zgłosić swoje wejście przez UKF-kę? Zawiedzeni nieco zawracamy więc i kierujemy dziób w stronę Kanarów. Na pocieszenie wszystkim kapitan stwierdza, że w Casablance tak naprawdę nic ciekawego nie ma, w co jakoś nie wszyscy mu wierzą.
Po drodze przechodzimy pierwszy w tym rejsie, i pierwszy dla mnie, tak silny sztorm 8-9 B. W sumie to nie jest tak źle, oprócz tego, że w środku nocy trzaskają nam dwa żagle, co wiąże się z natychmiastową akcją ich wymiany. Trzeba wyskoczyć z koi i po ciemku biegać po rozbujanym pokładzie, zbierając stare szmaty i mocując nowe. Fale są bardzo duże i atakują nas od tyłu.
Kiedy więc staję po raz pierwszy za sterem, czuję jak włosy mi się jeżą, a oczka robią się okrąglutkie, za każdym razem, gdy w ciemnościach za sobą słyszę coraz bliższy syk wody i zastanawiam się co będzie dalej. Czy fala wskoczy mi na plecy i zmyje cały pokład, czy tylko przewali się pod nami podnosząc nas wysoko i zaraz rzucając do stóp następnej, no i co zrobi z nami ta następna…? Po nocy przychodzi dzień, po sztormie cisza a po kilkunastu godzinach bujania się na falach widzimy przed sobą pierwszą wyspę, Lanzarote.
Fakt bezpiecznego dotarcia do portu idziemy uczcić do pubu. Wracamy na jacht dość późno, w rytmie wesołych, żeglarskich piosenek. Jutro zwiedzimy wyspę. Piękno Lanzarote polega na tym, że za sprawą jej wielkiego syna, niejakiego Cesara Manrique, jako jedyna z archipelagu zachowała swoją oryginalną kulturę i zabudowę, a ruch turystyczny został ograniczony do tzw. luksusowego, no i zabronione jest wystawianie reklam.
Kierunek Teneryfa
Tu żegnamy się z naszymi turystami. Niestety nie ma chętnych na dwa kolejne etapy, które będą najdłuższymi przeskokami bez zawijania do portu. Pierwszy, do Wysp Zielonego Przylądka ok. 800 Mm, a drugi, 2000 Mm, przez Atlantyk do Barbados. Jakoś będziemy musieli sobie we trzech poradzić. Ustalamy wachty po 3 godziny, tak aby zachować zmienną rotację.
Przy średniej prędkości 4-5 kn. do Wysp Zielonego Przylądka powinniśmy dotrzeć w ciągu 8-9 dni. Dla mnie to pierwsze takie żeglarskie doświadczenie w życiu. Lubię pływanie, na szczęście jestem odporny na bujanie i nie miewam choroby morskiej, a jednak, po kilku dniach stwierdzam, że z moją psychiką nie wszystko jest w porządku. Z konieczności oszczędzania prądu na jachcie, używamy tylko niezbędnych urządzeń, czyli oświetlenia, wtedy kiedy jest niezbędne i GPS, który podaje nam naszą pozycję.
Może to z braku innych dźwięków, takich jak na przykład muzyka z radia, zaczyna mi się ta muzyka roić w głowie… I to jaka, to cała opera niemal! Najlepiej jak przytoczę tu kartkę z pamiętnika z krótkim jej opisem:
22.11.2009
Jutro już chyba zobaczymy ląd. Jacht gra mi coraz dziwaczniejsze melodie. Czy ja wariuję? Muzyka jest niezła. Opiera się o dźwięki wału od śruby napędowej. To niskie dźwięki rogów lub jakichś trąb himalajskich. Do tego dochodzą piski, stuki i jęki przewalającego się przez falę jachtu.
Do tej muzyki dochodzi jeszcze jeden dziwny efekt, o którym czytałem już wcześniej, a opisywany był przez żeglarzy, spędzających dłuższy czas w rejsach. Niektórym z nich też wydawało się, że mają omamy. Ja zauważyłem, że przy odpowiedniej konfiguracji kursu względem wiatru i fali odnoszę wrażenie jakby zwolnionego tempa spraw dziejących się wokół mnie. Jacht i wszystko na nim wydawało się zatopione w jakimś bąblu przestrzeni, odrywającym się od praw obowiązujących na ziemi, to znaczy, na wodzie. Było to tak rzeczywiste odczucie, że kilka razy chciałem poprosić któregoś z przechodzących kolegów, by coś do mnie powiedzieli, bo bałem się, że mowę także będę słyszał w zwolnionym tempie, a to byłby dowód na kiepski stan mojego umysłu.
Na szczęście po paru dniach docieramy do wybrzeży Cabo Verde w jako takiej kondycji psychicznej. Tu już nieco ciekawiej. Nie mam na myśli faktu, że w gniazdach mariny płynie prąd o napięciu 400 V. Sprawdzamy tę wartość niestety dopiero po usmażeniu moich ładowarek. Telefonicznej mi tak nie żal, zaraz zakupuję nową, oryginalną (sic.), na miejscowym bazarku, jednak tej od aparatu fotograficznego tu nie znajdę. To by była tragedia, wrócić z takiej podróży bez fotograficznej dokumentacji.
Pisząc, iż tu jest ciekawiej, mam na myśli, że o ile mieszkańcy żyją w wyraźnie gorszych warunkach materialnych, to duchowo czujemy się wszyscy, i oni i my, o wiele lepiej. Życie płynie dużo spokojniej, leniwie. Bez stresu można sobie przysiąść na murku albo krawężniku i wypić piwo. Nikt tu nie zaczepi cię o jałmużnę. Ludzie mimo widocznej biedy są dumni. Często podchodzą i zagadują. Jaka szkoda, że mamy tylko dwa dni na odpoczynek i smakowanie miejscowych potraw, a przede wszystkim słynnego rumu.
Najpiękniejsze plaże świata
Czeka nas najdłuższy, jak dotąd, przeskok. 2000 Mm. ale po drugiej stronie długi odpoczynek na najpiękniejszych plażach świata. Przeskok zajmuje nam 16 dni i oprócz tego, że dwukrotnie wplątujemy się w dryfujące po oceanie sieci i trzeba nurkować pod rozbujanym na fali 30-tonowym żelazkiem, żeby się od nich uwolnić, że po kilku dniach kończy nam się świeża żywność i ponad połowę odcinka jedziemy na sucharach i tym co można upichcić z proszku, a także poza moim zatruciem za pomocą przeterminowanego mleczka do kawy (co wywołało sporą radość wśród moich kapitanów) i faktem, że w wyniku tego zatrucia przez całą dobę zdychałem na koi, a pierwszą wachtę za sterem kończę na kolanach a zaraz potem w kingstonie, to nic ciekawego się nie działo.
Cały dystans płyniemy niemal po idealnej linii prostej, pchani przez delikatny passat wiejący z NE i tylko kilkukrotnie zmuszający nas do niewielkich zmian kursu. Mimo tej sielanki widok lądu sprawił, że poczułem się niczym Kolumb, odkrywający swoją terra incognita.
Barbados
Już sama nazwa przywodzi na myśl opowieści o piratach, ich przygodach i wielkich skarbach, które prawdopodobnie do dziś zalegają w okolicznych głębinach. Tu jak zwykle krótki odpoczynek, w czasie którego uzupełniamy zapasy i relaksujemy się zażywając kąpieli słonecznych i morskich. Jako że miejsce jest egzotyczne, postanawiamy odwiedzić miejscowy zakład fryzjerski.
Ciekawe, jakie trendy obowiązują na wyspie? Żeby dojść do „salonu”, trzeba najpierw przejść przez labirynt korytarzy i klatek schodowych. W środku dwóch młodych chłopaków i oczywiście potężne kolumny, z których leci lokalny rap, jakoś nie wzbudzają zaufania. Puszczam kolegę, jako pierwszego i po chwili widzę, że obawy moje były nieuzasadnione. Zaraz sam zasiadam na fotelu i poddaję się zabiegowi. Zabiegowi, bo na koniec, zupełnie gratisowo, otrzymuję jeszcze snycerski wzorek, wykonany przełamaną na pół żyletką. To ostatni krzyk mody. Bez zacięć i zadrapań, z piękną fryzurką opuszczam zakład fryzjerski, czując, że dawno już nie byłem tak zadowolony po wyjściu od fryzjera.
Po turystów na Martynikę
Przed wypłynięciem zabieramy na pokład ciekawych gości. Para Włochów podróżuje dookoła świata, korzystając z takich okazji, jak ta. Nie mają za wiele pieniędzy, ale podejmują się objęcia wacht kambuzowych. Szkoda, że na tak krótko. Po ich zejściu kambuz świeci czystością jak nigdy dotąd.
Z Martyniki wraz z nową załogą płyniemy na południe, zwiedzając po drodze co się da, aż do Trynidadu. Tu spędzimy w gronie naszych gości, polonusów z USA, Święta Bożego Narodzenia, a także Nowy Rok. Będziemy mieli też okazję uczestniczyć w największym i najbarwniejszym karnawale świata. Przy okazji dokonamy kilku napraw na jachcie i pobyczymy się, korzystając z bliskości spożywczaka, automatu do lodu oraz basenu, darmowego dla gości mariny.
Tutaj też przyjmiemy na pokład nową grupę, na powrotny rejs na Martynikę. W ten sposób spędzimy prawie dwa miesiące, wożąc zapalonych żeglarzy po wyspach Karaibskich. Będziemy przede wszystkim żeglować, dniem i nocą, odwiedzać piękne zatoczki, plaże i rafy koralowe. Urządzać wycieczki w głąb wulkanicznych wysp, porośniętych lasem deszczowym i niezwykle piękną roślinnością, i wiecie co…? Po tych dwóch miesiącach, będę miał tych pięknych klimatów po dziurki w nosie… Nie tylko z powodu monotonii. Przez cały rok, dzień w dzień wszystko wygląda tutaj tak samo, no może oprócz pory deszczowej, kiedy huragany pustoszą wyspy.
Moje pozytywne nastawienie do rejsu zaczyna się psuć także z powodu narastającego konfliktu z kapitanem. Być może dotarło do niego to, że nie zamierzam być „wołem roboczym” i do tego płacić więcej za rejs. Nasza stała załoga, to dwóch kapitanów i ja.
Pierwszy z nich, zarazem właściciel jachtu, choć pełen jeszcze energii, jest już 72-letnim panem, drugi wszedł na pokład zaraz po operacji na przepuklinę, więc siłą rzeczy wszystkie cięższe zajęcia wykonuję ja. Dodatkowo mam za zadanie obsługiwać naszych gości w zakresie pomocy na pokładzie, jak i przy transporcie na i z brzegu. Przy okazji dostaję coraz więcej połajanek w coraz ostrzejszym stylu i z byle powodu. Na jachcie znowu dostaję zadania niemożliwe do wykonania. Zaczyna to zalatywać starą, dobrą, wojskową falą. Ale ja już odbębniłem swoje w armii.
Długo znoszę napady złego humoru, ale kapitan widocznie prowadzi jakąś zamierzoną politykę. To stary lis, który pływa po świecie już od ponad trzydziestu lat i dobrze zna życie i ludzi. No cóż, chciałem sobie popiracić i dostałem niezłą szkołę od jednego z najlepszych. O tak, nie myślcie sobie, że barwne pirackie czasy to daleka przeszłość albo literacka fikcja. Do mnie dociera to mocno, kiedy zawijamy na Santa Lucia i stojąc na plaży obserwuję jacht, na którym spędziłem pięć ostatnich miesięcy, odpływający w drugą część rejsu już beze mnie. Dociera to do mnie tym mocniej, że w kieszeniach pustki a ja wysiadłem po niewłaściwej stronie Atlantyku.
Tak zaczyna się drugi etap mojej „największej przygody życia”
Tekst i zdjęcia: Piotr Battke