Bilety zakupione, klamka zapadła! 5 stycznia 2013 roku wyruszamy w dwumiesięczną podróż po Australii i jak się potem okaże, również po Nowej Zelandii – pisze nasza czytelniczka Weronika Nakonieczny.
Organizacja tego wyjazdu wiąże się dla nas nie tylko z typowymi przygotowaniami do dłuższej wyprawy, ale zmusza nas również do reorganizacji praktycznie całego naszego dotychczasowego świata. Opuszczamy dobrze płatne, ciepłe i zajmowane przez kilka ostatnich lat posady i decydujemy się na skok na głęboką wodę.
Czujemy, że ryzyko jest spore, ale z drugiej strony mamy nieodparte wrażenie, że to jest ten moment, aby postawić wszystko na jedną kartę i zawalczyć o takie realia, które przyniosą nam najwięcej satysfakcji i spełnienia. Pomimo wszystkich „ale” nie wyobrażamy sobie szczęśliwszego dla siebie scenariusza.
Bez względu na strach i niepewność, decyzja o wyjeździe do Australii pozwoliła nam nie tylko poznać przepiękne miejsca i przekonać się, jak niesamowici potrafią być ludzie, ale również pozwoliła nam zrozumieć, że nasza dotychczasowa ścieżka sprawia, iż powoli zatrzymujemy się w miejscu i nie czerpiemy z niej już takiej przyjemności, jak kiedyś. Dzięki Australii odkryliśmy właściwą drogę. Obudziła w nas pokłady nowej, ogromnej energii.
W końcu, dzisiaj, dzięki tamtej decyzji, możemy zacząć dzielić się z Wami prawdopodobnie najszczęśliwszymi momentami naszego życia.
Zgodnie z planem nasz samolot z Sydney do Cairns odleciał 5 marca po południu. Lot miał trwać 3,5 godziny i przyprawiał mnie o lekki ból brzucha po ostatnich turbulencjach podczas lotu z Melbourne do Sydney. Co prawda, podczas tamtego lotu pilot uprzedzał, że turbulencje będą bardzo duże, co mogło świadczyć, że nie jest to normą, ale mimo wszystko patrząc na wietrzną Australię bałam się kolejnych „powietrznych” wrażeń.
Po wejściu na pokład i starcie, kiedy samolot rozpędzał się na płycie lotniska byłam pewna, że będzie źle. Samolot był mały i odczuwalne były wszystkie nierówności na drodze. Skoro tak odczuwamy przejazd po pasie, to jak będziemy odczuwać turbulencje? Czekała na mnie jednak miła niespodzianka. Po wzbiciu się na odpowiednią wysokość mogłam rozluźnić się. Samolot dosłownie płynął. Nie było ani jednej malutkiej turbulencji przez ponad 3 godziny. Za to mieliśmy piękne widoki.
Przy końcowym odcinku pilot polecił, żeby spojrzeć przez okno. Byliśmy w chmurach, jakich nie widzieliśmy nigdy w życiu, pomimo, że jesteśmy częstymi gośćmi pokładów samolotów. Gęste, piękne, białe chmury i słońce. Zniżając się jeszcze bardziej w dół, uśmiechaliśmy się coraz szerzej. Tych widoków i tego uczucia z całą pewnością nie zapomnimy jeszcze długo, bo niewiele jest takich błahych momentów, w których można naprawdę mocno poczuć, jak wiele mamy jeszcze do zobaczenia i zrobienia na tym świecie.
W Cairns przestawiliśmy zegarki o godzinę wcześniej, a mimo to, już o 18.30 zapanowały egipskie ciemności. Centrum miasta jest oświetlone, ale im dalej od malutkiego serca Cairns, tym ciemniej, aż w końcu nic poza światłami własnego samochodu. My do pokonania mieliśmy ok. 20 km do celu, czyli Caravonici, gdzie mieliśmy zamiar wynająć mieszkanie na przynajmniej 3 najbliższe dni. Długość naszego pobytu na północy uzależnialiśmy od pogody, a ta wtedy wskazywała na wysokie prawdopodobieństwo wystąpienia cyklonu.
Czy mogę pozwolić sobie na małą dygresję? Jak dowiedzieliśmy się u źródła, czyli mieszkańców północnej części Queensland, cyklony to zjawisko, które występuje u nich coraz częściej i powoduje coraz większe zniszczenia. Zagrożenie pojawia się też coraz częściej w porach, w których dotąd nie występowało. Niewielu mieszkańców decyduje się na opuszczanie domów przed uderzeniem cyklonu. Ciężko określić, czy to z obawy przed pozostawieniem całego swojego majątku, czy może przed brakiem opcji wyjazdu w bezpieczniejsze miejsce. Okres oczekiwania na uderzenie cyklonu to gromadzenie odpowiednich zapasów. Mieszkańcy wyposażają się w obszerne zapasy baterii, benzyny, suchego prowiantu i wody. Uderzenie cyklonu oznacza bowiem wyłączenie prądu i wody na kilka kolejnych dni. Jak można się domyślać, nie funkcjonuje także żaden sklep, a przejściu cyklonu należy dać sobie kilka dni na sprzątanie oraz na uzupełnienie zapasów w pustych już wtedy sklepach.
Ale powróćmy to tematu. Na miejsce (do całkowitej dziczy) dotarliśmy ok. godz. 20. Po zjechaniu z autostrady wjechaliśmy w wąską, krętą ulicę. Z ciemności wyłaniał się tylko gęsty las tropikalny. Kiedy w końcu odszukaliśmy nasz dom, zobaczyliśmy ogromną bramę prowadzącą do całkowitej ciemności i tabliczkę, że miejsce jest na sprzedaż. Zadzwoniliśmy dzwonkiem, ale nikt się nie odzywał. Udało się dopiero po którejś próbie. Do bramy podszedł w końcu prawdziwy olbrzym. Na dwa metry wysoki i niemal na tyle samo szeroki. Głowa całkowicie pozbawiona włosów, lekko przypalona słońcem.
Gdybym miała go do kogoś porównać, to zdecydowanie wybór padłby na Hulka Hogana, chociaż ten i tak wydawać mógł się przyjemniejszy niż zastany przez nas wielkolud. Świecił nam w oczy latarką i głośno się śmiał. Uśmiechaliśmy się do niego przyjacielsko, ale wcale nie było nam do śmiechu. Powiedział, żebyśmy wzięli swoje rzeczy, ale auto zostawili przed bramą na trawniku (w całkowitej ciemności, w lesie deszczowym). Zrobiliśmy, dokładnie to, co nam przykazał i ruszyliśmy za nim. Przeszliśmy obok wejścia do ogromnego domu i skierowaliśmy się ku małej dróżce z kamieni. Gdyby nie latarki, nie widzielibyśmy nawet siebie. Byliśmy mocno zdziwieni, że nawet po kilkunastu minutach nasze oczy dalej nie przyzwyczajały się do ciemności i nie byliśmy w stanie obejrzeć własnej dłoni.
Na drodze z kamieni było mnóstwo trujących żab. Nie można ich dotykać, bo mają truciznę na grzbiecie. Teoretycznie nie zagrażają ludziom, którzy ich nie dotykają, ale połączenie wąskiej dróżki z imponującą ilością tych płazów, sprawiało, że przejście w japonkach przypominało drogę przez pole minowe. Dla rozluźnienia zapytaliśmy o pająki i węże, ale odpowiedź nie była taka, jakiej się spodziewaliśmy. Olbrzym oświetlił nam większą część terenu. Byliśmy pośrodku ogromnego lasu deszczowego. Wtedy też powiedział nam, że na tym terenie żyją zielone pytony, ale nie są niebezpieczne. Spotyka się je bardzo często, szczególnie, kiedy jest już ciemno. Pająków – jak zapewniał – też jest całkiem sporo, ale nie tych jadowitych. Na wypadek niespodziewanego spotkania, wskazał, gdzie znajdziemy odpowiednie antidotum na ukąszenia – żeby zapewnić sobie pierwszą pomoc przed przyjazdem do szpitala.
Doszliśmy w końcu do mieszkania ze zdjęć. Olbrzym leniwie oprowadził nas po wnętrzu i obiecał powrócić rano ze sporą dawką rekomendacji, jeżeli chodzi o tereny Queensland. Zostaliśmy sami. Pomimo, że Australia mocno nas rozluźniła, było to doświadczenie nieco dziwne. Dziwny olbrzym, my w środku lasu deszczowego i ciemność. Drzwi zamykało się na jeden zameczek, a gdyby ktokolwiek chciał nam zrobić krzywdę, to byłoby to idealne miejsce. Nikt w życiu by nas nie usłyszał, a też pewnie już dawno nie mielibyśmy samochodu. Pozostawałaby jedynie ucieczka pieszo w tropikalnym lesie deszczowym z masą „przyjaznych” osobników. Poszliśmy spać. A co działo się dalej?
tekst i zdjęcia: Weronika Nakonieczny