Od pięciu dni Monika Galicka i Ryszard Jóźwiak są w Indochinach, gdzie zgłębiają tajniki dalekowschodnich sztuk walki. Publikujemy kolejny odcinek ich relacji.
Dzień 4
Kolejna noc w autokarze. Identyczna konfiguracja miejsc, lokalna muzyka i mocne niebieskie światło zapalane przy okazji każdego przystanku. Nawet ilość zabranych dodatkowo pasażerów jest podobna. Inny jest na pewno nasz nastrój: po 2 nieprzespanych nocach, przemarznięciu i rozczarowaniu jakiego doświadczyliśmy w Sapa odczuwamy pewne znużenie. Do Hanoi docieramy około 4 rano. Miasto śpi: gdzieniegdzie poruszają się pojedyncze taksówki. Na ulicach pustki. Trudno wręcz rozpoznać, tą za dnia ruchliwą i przepełnioną zgiełkiem, stolicę Wietnamu. Na przystanku podchodzi do nas kilku kierowców oferujących transport do hotelu.
Jak można się spodziewać stawka jest wysoka – 4 osoby to 400 000 VND, czyli około 20 USD. To dużo jak na 5km, które mamy pokonać. W końcu ustalamy cenę ostateczną – 100 000 VND (5 USD) i ruszamy w kierunku starówki. W hotelu jesteśmy około 4.30. To oczywiście zbyt wcześnie aby móc się zakwaterować, ale mamy dużo szczęścia, bo pokoje są gotowe w ciągu zaledwie 4 godzin. Mamy czas na odpoczynek i przepakowanie bagażu.
Jeszcze dziś ruszamy do Vientiane – stolicy Laosu. Trasę postanowiliśmy pokonać drogą lądową – autokarem nocnym. Wykupując bilety zostaliśmy poinformowani, że przejazd zajmie nam 16 godzin. To chyba wersja optymistyczna, bo dystans nie jest mały, a jakość lokalnych dróg stoi pod znakiem zapytania.
Według planu mini-bus transferowy ma nas odebrać spod hotelu o godzinie 17.00, jednak jak to często w Azji bywa czas jest pojęciem względnym. Nie jesteśmy jednak sami: pod hotelem czeka spora grupa obcokrajowców – Niemców, Austriaków, Kanadyjczyków, para z Izraela – wszyscy kierują się do Vientiane. Transport pojawia się dopiero o 18.30. Bus jest przepełniony, ale udaje się nam zająć miejsca siedzące. Po drodze zabieramy kolejnych pasażerów, którzy z ledwością mieszczą się pomiędzy ciasnymi siedzeniami. Część bagażu jest z nami w środku. Panuje chaos. 20 minut jazdy zdaje się być wiecznością. Wreszcie docieramy do naszego właściwego autokaru zostawiając po drodze część pasażerów kierujących się do Luang Prabang – drugiego co do wielkości miasta Laosu.
Autokar wydaje się mieć nieco wyższy standard niż te, którymi pokonywaliśmy drogę do Sapa i z powrotem. Przede wszystkim nie ma tu piętrowych siedzeń/łóżek. Jest tylko jeden poziom (po każdej stronie po dwa siedzenia i dwa rzędy po 5 siedzeń na końcu), umieszczony na wysokości około pół metra nad podłogą.
Zgadujemy, że przestrzeń pod siedzeniem może być wykorzystana jako dodatkowy luk bagażowy. Podróż zapowiada się spokoje, ale w pewnym momencie okazuje się, ze zginął aparat fotograficzny jednego z naszych kolegów. Dokładne przeszukanie bagażu podręcznego nic nie daje. Kontaktujemy się z kierowcą mini-busa, ale tam tez niczego nie znaleziono. Mamy jeszcze nadzieję, że sprzęt znajdzie się w bagażu głównym, ale najbardziej prawdopodobne jest, że podczas transferu na przystanek autobusowy został po prostu skradziony.
Wreszcie ruszamy. Kierowca jedzie dość szybko, lecz pewnie. Wigoru dodaje mu chyba głośna muzyka – laotański odpowiednik naszego rodzimego disco-polo. Po drodze mamy krótkie postoje, na których zabieramy pojedynczych pasażerów. Wreszcie jest komplet. Możemy spokojnie ruszać ku laotańskiej przygodzie.
Dzień 5
Około północy budzi nas jakiś hałas. Zatrzymaliśmy się na placu, gdzie skupiła się dość duża grupa ludzi z jeszcze większą ilością bagażu. To, co nastąpiło po chwili przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Luki bagażowe zostały niemal całkowicie opróżnione, a nasz bagaż został przeniesiony do środka autokaru, pod tylne siedzenia. Do luków natomiast szybko włożono dość niedbale zapakowane bagaże. Na tym nie koniec, grupa licząca około 20-25 osób tłocząc się weszła do środka zajmując pozostałe miejsca pod siedzeniami.
Ciekawym i dość praktycznym zwyczajem panującym w autokarach nocnych regionu jest to, iż przed wejściem należy zdjąć obuwie, które następnie pakuje się w reklamówkę i chowa obok siedzenia, sama podłoga jest natomiast wyłożona miękkimi materacami. Tak więc w ciągu zaledwie kilku chwil liczba pasażerów praktycznie się podwoiła, co nadal pozostaje dla nas pewnym fenomenem logistycznym.
Przekroczenie granicy wietnamsko-laotańskiej nie jest aż tak traumatyczne, jak to opisuje część blogów. Faktycznie wszyscy wychodzimy z autokaru i kierujemy się do służby granicznej po „pieczątkę wyjazdową”, ale w odróżnieniu od kilku dramatycznych opisów nikt nie każe nam zabierać ze sobą całego towarzyszącego nam bagażu.
Pieczątka „kosztuje” nas 20 000 VND (1 USD) od osoby. Kolejny etap to około 600 metrów pieszo do granicy laotańskiej. Strefa między-graniczna przypomina jeden wielki plac budowy. Zza gęstej mgły wyłaniają się co chwilę postacie służby granicznej obu krajów. Wizja „on arrival” do Laosu to koszt 30 USD dla krajów Unii Europejskiej. Do kwoty tej należy dodać jeszcze opłatę w wysokości 1 USD (za pracę urzędnika) oraz w przypadku weekendu dodatkowo 2 USD (za pracę w weekend). Jest niedziela, czyli wiza kosztuje 33 USD, ale na rachunku, o który proszę zaksięgowane jest tylko 30 USD J Cóż, co kraj to obyczaj.
Podróż do Vientiane szacowana na 16 godzin przedłuża się do 22. Docieramy nieco po 16.00. Do hotelu jedziemy pojazdem przypominającym samochód ze zbrojoną otwartą naczepą, gdzie tłoczymy się z naszymi bagażami i grupą współtowarzyszy podróży. Mamy wrażenie, że kierowca nie do końca rozumie dokąd ma nas zabrać, ale trzymając w ręku mapę miasta jesteśmy dobrej myśli. W pewnej chwili, niczym grom z jasnego nieba, spada na nas strumień zimnej wody.
W pierwszej chwili nie bardzo wiemy, co się dzieje, ale już po chwili rozumiemy specyfikę sytuacji. Głośna muzyka, rozbawieni Laotańczycy, skrzynki piwa przy ustawionych nieopodal ulicy stolikach to element obchodów laotańskiego nowego roku zwanego tutaj Songkan. Co roku przypada 13 – 15 kwietnia, ale festiwal trwa zazwyczaj przez cały tydzień. Polewanie wodą przypomina Poniedziałek Wielkanocny: nie oszczędza się ani przechodniów ani samochodów.
W hotelu staramy się wymienić walutę. Banki są nieczynne (niedziela i święto) więc jest to jedyna alternatywa. Co ciekawe trzy kolejne osoby z recepcji podają nam inny przelicznik wahający się of 7000 do 7600 LAK za 1 USD. Jak widać kurs dolara bywa zmienny…
Zmęczenie daje o sobie znać. Postanawiamy jednak zakosztować kuchni laotańskiej. Co prawda większość lokali jest zamknięta, ale znajdujemy niewielką restaurację, z doskonałą, jak się okazuje, kuchnią. Wbrew opisom, które czytamy w niektórych przewodnikach turystycznych kuchnia laotańska nie jest ani mdła ani bez smaku. Wręcz przeciwnie, jesteśmy mile zaskoczeni zarówno doskonałą jakością potraw, jak i bogactwem oraz pełnią ich aromatu. Wśród oferowanych dań na szczególną uwagę zasługują ryby z Mekongu oraz aromatyczna wołowina. To był długi dzień.
tekst i zdjęcia: Monika Galicka
czytaj więcej: Wyprawa do Indochin rozpoczęta. Niezwykłe zdjęcia tylko u nas!