Wybraliśmy się z mężem na wyspę Texel, należącą do archipelagu Wysp Zachodniofryzyjskich i leżącą na Morzu Północnym – pisze nasza czytelniczka Małgorzata Gołko.
Wyspa jest oddzielona Morzem Wattowym od wybrzeży Holandii. Chcąc tam wyjechać, dużo wcześniej zarezerwowaliśmy lot z Warszawy do Amsterdamu (lotnisko Schiphol), noclegi w pensjonacie oraz zakupiliśmy bilety na prom Teso. W biurze informacji turystycznej, w tzw. VVV na wyspie Texel zamówiłam bezpłatne broszury.
Po wylądowaniu na lotnisku Schiphol, poszliśmy kupić bilety na pociąg. Tu nie było najmniejszych problemów, ponieważ panie w okienku biegle mówią w języku angielskim. Jeśli chodzi o rozkład, to warto wcześniej spisać sobie połączenia ze strony www.ns.nl, choć na samym dworcu też uzyskamy łatwo takie informacje.
Obieramy kierunek na Den Helder, z przesiadką w Amsterdamie Sloterdijk. Pociągi kursują regularnie o tej samej porze, co pół godziny, a sama podróż trwa półtorej godziny. W Den Helder udajemy się pieszo w stronę promu, po drodze mijając Muzeum Morskie. Warto przejść się tamtędy, ponieważ stoją tam statki, a nawet wyeksponowana łódź podwodna (przy odrobinie wolnego czasu można za opłatą zwiedzić jej wnętrze).
Docieramy na prom, który już z daleka wydaje się całkiem duży. Bilety na niego nie są drogie, można je kupić na miejscu w kasie, albo zrobić tak, jak my, czyli nabyć przez Internet i wydrukować. Promy Teso kursują bardzo często, zależnie od okresu, w jakim podróżujemy, najwięcej jest ich w czasie wakacyjnym. I tu rozkład można sprawdzić sobie w Internecie.
Płyniemy kwadrans i jest to bardzo przyjemna podróż. Można wyjść na zewnątrz i spojrzeć na roztaczające się piękne widoki. Wokoło latają mewy i rybitwy, domagając się pożywienia, a my spoglądamy na oddalające się Den Helder oraz wyłaniającą się w oddali wyspę Texel. Obok nas przepływa jakaś łódź wojskowa, ponieważ na wyspie wojsko ma swoją bazę. Woda morska pięknie połyskuje w słońcu. Trochę martwi nas to, że nasila się wiatr i powoli robi się pochmurno.
Część osób chowa się do środka. Tam znajduje się kantyna, gdzie można się posilić, sklepik (ceny dość wysokie) oraz kosz z gazetami, które bierze się gratis (warto, ponieważ zawsze są tam mapy wyspy oraz kalendarz najważniejszych, nadchodzących wydarzeń kulturalnych).
Na wyspie łapiemy busa. Jeżdżą one dość rzadko, ale są zintegrowane z czasem dopłynięcia promu. Po półgodzinnej podróży docieramy do celu – do miejscowości De Koog. Ta wita nas mżawką i wiatrem. De Koog nie jest duże, więc zaraz odnajdujemy nasz pensjonat. Właściciele mówią wyłącznie po niderlandzku, ale jakoś udaje nam się porozumieć.
Dostajemy nieduży pokój na poddaszu. Całkiem przytulny. Jedyne, co mnie niezwykle rozbawia, to to, że we wnęce w pokoju znajduje się WC bez drzwi. Wisi tam tylko zbyt wąska zasłona prysznicowa. Nie wiem, czy drzwi były na etapie produkcji, czy też może tak po prostu miało być. Z kolei po metalowym dachu tuptają nam mewy.
Patrząc przez okno, zastanawiamy się, czy w ogóle ruszać w plener – zrobiło się mgliście i pada. Mnie jednak ciągnie nad morze, więc wychodzimy. Dmucha okrutnie i zacina deszczem, ale się nie poddajemy. W pierwszej chwili jestem zaskoczona tym, jak szeroka jest plaża.
Morze jest lekko wzburzone, wokoło żywej duszy, jedynie morskie ptaki śmiało sobie spacerują. Przechodzimy 2 km, po czym obieramy pierwsze możliwe zejście z plaży i… trafiamy na trawiaste wydmy. Na tych terenach są wyznaczone ścieżki, gdzie można sobie wędrować. Schodzenie ze ścieżek jest zakazane ze względu na ptaki. Jest to rezerwat przyrody. Udajemy się na punkt widokowy, ale niestety niewiele widać przez mgłę. Dalej docieramy do łąk i pastwisk, a po dłuższym spacerze dostrzegamy nasz pensjonat. Nawet nie spodziewaliśmy się, że jesteśmy aż tak zmęczeni. Zasypiamy momentalnie.
Ranek wstaje znów pochmurny, więc nie napawa nas to optymizmem. Najpierw idziemy do pobliskiego marketu, aby zaopatrzyć się w prowiant. Zakupujemy chleb krojony i plasterkowaną wędlinę, by nie tracić już czasu na powrót do pensjonatu w celu zrobienia kanapek. Chcemy jechać busem na północ wyspy, do De Cocksdorp, ale na przystanku czeka nas przykra niespodzianka.
W maju z naszej miejscowości nic tam nie jeździ. Busy kursują wyłącznie w okresie wakacyjnym. Postanawiamy, że spróbujemy dojść piechotą tak daleko, jak się da – przez wydmy i łąki, a wrócić brzegiem morza. Czas nas goni, a w jedną stronę jest ponad 10 km. Ale co tam! Wreszcie zaczyna wychodzić słońce. Narzucamy sobie duże tempo i idziemy!
Przy wejściu na łąki stoi drewniana skrzyneczka, z której można sobie wziąć gratis mapkę tego rezerwatu, z zaznaczonymi punktami widokowymi i ścieżkami dla pieszych. Ta mapa naprawdę dużo nam pomogła w zorientowaniu się w trasie. Nie mogłam napatrzeć się na urocze owieczki, które mijaliśmy, na brązowe, futrzaste krowy i na stada wszelakich gatunków ptaków.
W pewnym momencie, za jednym ze wzgórz, ujrzeliśmy spadających z nieba spadochroniarzy. Męska część otaczającej nas społeczności od razu pobiegła, żeby zobaczyć z bliska całą akcję. Jak się okazało, w niedużej odległości od nas znajdowało się lotnisko sportowe. Po drodze natrafiliśmy na ławeczkę, więc skorzystaliśmy z niej w celu krótkiego odpoczynku i posilenia się przed dalszą podróżą.
Kontynuując wędrówkę, w końcu dotarliśmy na wydmy, skąd widać było w oddali zarys latarni morskiej w De Cocksdorp. Część ludzi się tu rozdzieliła, niektórzy ruszyli w kierunku wioski, przez pola, a inni, tak jak i my, poszli nad morze. Mieliśmy nadzieję, że jednak także brzegiem dojdziemy do wioski. Jakże mylne były te przypuszczenia! Okazało się, że tego dnia był przypływ i tereny De Slufter zostały mocno zalane. Niemożliwością stało się przedarcie na drugą stronę – woda była głęboka i tworzyły się silne wiry.
Po obu stronach tej wydmowej przecinki, zalanej wodą morską, stali ludzie, lekko rozczarowani zmianą planów. My w tym czasie zdjęliśmy buty, ponieważ było tak przyjemnie ciepło, że aż chciało się pochodzić boso. I tu kolejna przeszkoda – cała góra muszelek, dotkliwie kłująca w stopy. Podskakując, jakoś osiągnęliśmy miejsce, gdzie można było rozłożyć koc. Zrobiliśmy kanapki i… już za naszymi plecami pojawiło się stado rybitw. Wcale się nie bały, ciągle miały wzrok wtopiony w nasze kanapki. Gdy się odwracałam, one też odwracały łebki, że niby nie zainteresowane, że są tu przypadkiem. Uśmialiśmy się z nich.
Słońce stało się dość zdradliwe, ponieważ nie było go czuć ze względu na chłodny wiatr. Stwierdziliśmy, że musimy zrezygnować z De Cocksdorp, gdyż nie sposób tam się dostać i, że pójdziemy brzegiem z powrotem do naszej miejscowości. Stamtąd mieliśmy jakieś 7 km. Szło się bardzo przyjemnie, morze szumiało relaksująco, wokoło nas przytulały się zakochane pary. Do naszego De Koog przywędrowaliśmy koło godz. 17, a mnie kusiło jeszcze, żeby zobaczyć zachód słońca.
Posiedzieliśmy więc trochę w pensjonacie, a potem poszliśmy w przeciwnym kierunku, niż rano, ale też na wydmy. Tam sporo osób biegało podekscytowanych z aparatami fotograficznymi. Po krótkiej chwili zorientowaliśmy się, co jest powodem owego zamieszania – króliki!
Na trawiastych wzgórzach przy wydmach biegało multum królików wszelkiej maści. Podobno jest ich tam takie zatrzęsienie, ponieważ nie mają na tej wyspie naturalnych wrogów i ciągle się namnażają. Przy każdym kroku, spod nóg uciekały nam spłoszone gryzonie. Spacerowały też bażanty.
Zrobiło się w miarę cicho, pozostawiliśmy ludzi za sobą. Jakże pięknie zieleń traw mieniła się w słońcu! Ten widok trochę skojarzył mi się z Irlandią. Doszliśmy do zejścia na plażę, przy którym stało Ecomare – muzeum przyrodnicze i fokarium. Była już późna pora, więc nie mieliśmy okazji go odwiedzić. Trochę jednak przemarzliśmy, więc mąż zaprosił mnie na herbatę do kawiarni na plaży.
Usiedliśmy na zewnątrz, chcąc mieć lepszy widok na morze i na zachód słońca. Herbata przyjemnie rozgrzewała, więc nie chciało nam się zmieniać miejsca. Ludzie wokoło zaczęli chować się do środka. Kelner – młody Holender – co chwila przychodził i pytał, czy nie jest nam zimno. Może i trochę było, ale nie zwracaliśmy na to uwagi.
Po całym dniu wędrówek zwyczajnie miło siedziało się we własnym towarzystwie i wpatrywało w dal. Co jakiś czas przepływały nieduże stateczki. Siedzieliśmy tak chyba z godzinę, do momentu, aż słońce całkowicie schowało się za horyzontem. Było przepięknie! Do pensjonatu wróciliśmy już tylko na spanie.
Rano spakowaliśmy swoje rzeczy do niedużej torby na kółkach i wymeldowaliśmy się. Przeszliśmy się po głównej ulicy, gdzie znajdowało się kilka sklepików z pamiątkami. Tam nabyłam mydło z lanoliną i pięknie haftowaną serwetkę z wizerunkiem foki.
Udaliśmy się na busa i dojechaliśmy do ‘t Horntje, czyli do miejsca, skąd odpływa prom. Wiedzieliśmy, że stamtąd można przejść się w okolice, gdzie morski brzeg jest wyjątkowo szeroki, a droga między wydmami a wodą prawie nie ma końca. Głównym problemem był bagaż. Przecież nie pójdziemy na wydmy, ciągnąc ze sobą torbę na kółkach. Zupełny absurd.
W okolicznych restauracyjkach popytaliśmy, czy gdzieś jest przechowalnia bagażu, ale nikt nie był w stanie nam pomóc. Zaszliśmy do wypożyczalni rowerów, a tam sympatyczny pan oznajmił, że wyjątkowo zgodzi się popilnować naszego bagażu, ale żebyśmy też lepiej zabezpieczyli go. Zawsze wozimy ze sobą malutkie kłódeczki, więc nie było problemu. Mężczyzna poinformował też, że musimy zdążyć do godz. 18, bo wtedy zamykają wypożyczalnię. I tak zamierzaliśmy wrócić wcześniej. Nie mogłam nacieszyć się, że jednak się udało.
Mieliśmy przed sobą spory szmat drogi. Idąc szosą, natrafiliśmy na świetną blokadę. Na samym środku stało duże stado owiec, ani myśląc ustąpić pierwszeństwa nadjeżdżającym samochodom. A, że trąbić tam nie wolno, to kierowcy cierpliwie i z nieukrywanym rozbawieniem czekali, aż same się rozejdą.
Wszystkie miały zady pomalowane niebieską farbą, pewnie dla oznaczenia przynależności do właściciela. Wokoło widzieliśmy całe ostoje ptaków, w tym przesympatyczne ostrygojady – o czarnym upierzeniu oraz czerwonym dziobku i obwódkach wokół oczu.
Następnie wędrowaliśmy wąską dróżką wśród terenów zalewowych, przeszliśmy przez wydmy, aż dotarliśmy do upragnionego miejsca. Gdzie okiem sięgnąć, tam wszędzie znajdował się piasek, żadnego punktu orientacyjnego. Pół godziny zajął nam spacer od wydm, aż do morza, więc można wyobrazić sobie, jak rozległy był to teren. Byliśmy sami, tylko co jakiś czas mijała nas policja wozem terenowym, która najwidoczniej patrolowała okolicę.
Przysiedliśmy na chwilę, patrząc na odległe miasto Den Helder oraz na przepływające promy. Rozmawiałam z mężem i gdy ponownie skierowałam wzrok na morze, poczułam, że coś na mnie patrzy z wody. Duże, śliczne, błyszczące oczy. To była foka!
Przyglądała mi się dłuższą chwilę, a mąż zdążył wyjąć aparat i zrobić jej zdjęcie. Nigdy nie zapomnę widoku tego przepięknego stworzenia i jego zaciekawionego spojrzenia. Z oddali nadpłynęła motorówka, więc foka szybko zanurzyła się w morską toń. Już więcej jej nie widzieliśmy.
Musieliśmy wracać, ponieważ czekał nas jeszcze półtoragodzinny powrót. Żal było opuszczać to miejsce. W wypożyczalni rowerów spokojnie leżał nasz bagaż. Z sentymentem spojrzałam na człowieka, który umożliwił nam przechowanie go tam, dzięki czemu mogłam zobaczyć prawdziwą fokę na wolności i spędzić z mężem wspaniały dzień.
Podziękowaliśmy mu, pomachał do nas radośnie, a my poczekaliśmy na prom i już za chwilę weszliśmy na jego pokład. Reszta podróży odbyła się identycznie, jak w tamtą stronę, z tą różnicą, że w naszej głowie kłębiła się teraz masa cudownych wspomnień i marzenie powrotu tam jeszcze kiedyś.
Wyspa Texel to idealne miejsce do wyciszenia się, zebrania myśli, romantycznych spacerów. Na wyjazd warto wybrać termin, gdy nie pojawiają się tam jeszcze kolonie z młodzieżą, a więc nie okres wakacyjny. Trudno opisać to, co ta wyspa daje dla duszy – te wydmy, szum morza, śpiew ptaków… To po prostu trzeba przeżyć.
tekst i zdjęcia: Małgorzata Gołko