Podróżą mojego życia mogę śmiało nazwać wyjazd ze świeżo poślubionym mężem do miejscowości Interlaken, leżącej w Berneńskim Oberlandzie w Szwajcarii. Do tego wyjazdu przygotowywaliśmy się ponad rok – pisze Małgorzata Gołko.
Zamówiłam wiele bezpłatnych broszur bezpośrednio z biur informacji turystycznej w Szwajcarii, zaopatrzyłam się w szczegółowe mapy tych terenów (wydawnictw niemieckich) oraz oczywiście w przewodniki. Tych też w Polsce nie ma za wiele, raczej są typowo turystyczne. Jeśli ktoś wybiera się na wędrówki górskie, niestety musi zaopatrzyć się w zagraniczne pozycje. Czasem wystarczy jednak sama mapa, trochę orientacji w terenie i w miarę dobra znajomość języka obcego. Niemniej, warto poznać wcześniej trochę kraj, do którego się jedzie, aby uniknąć przykrych niespodzianek i niedomówień.
Przed wyjazdem wyposażyliśmy się też w ubrania termoaktywne, w wygodne buty trekkingowe na Vibramie. Bez tego ani rusz. Już kiedyś buty zepsuły mi cały wyjazd w Tatry i nie chciałam tego powtórzyć. Ubrania termoaktywne i szybkoschnące też są niezbędne, jeśli nie chcemy się przeziębić przy pierwszym lepszym deszczu, albo nie chodzić po górach w mokrym, zimnym i oblepiającym ciało stroju.
Warto też zaopatrzyć się w takie drobiazgi, jak latarka, kubki termiczne, czy wygodny plecak, który nie będzie się wpijał w plecy przy każdym ruchu. Inna ważna sprawa, to oczywiście poprawa własnej siły fizycznej, aby móc chodzić po górach. Zwykle już z pół roku wcześniej wykonuję przeróżne ćwiczenia w domu, przynajmniej z godzinę dziennie. Ale wróćmy do samego wyjazdu…
Naszą podróż rozpoczęliśmy
6 lipca 2010 roku, przelotem liniami lotniczymi Swiss z warszawskiego Okęcia do Zurychu. Tam zakupiliśmy bilety kolejowe na pociąg ICE, jadący bezpośrednio do Interlaken. Można się rozpływać nad zaletami tego pociągu: szybki, komfortowy, czysty, nowoczesny…
Krajobrazy za oknem wprost zachwycały: wysokie góry, jeziora. Będąc na miejscu, ruszyliśmy od razu w kierunku pensjonatu Szwajcara, u którego mieliśmy wykupione noclegi. Spotkaliśmy się z przyjemną gościnnością. Z komunikacją językową nie było najmniejszych problemów. Tak, jak i większość tutejszych mieszkańców, właściciel mówił biegle po angielsku. Na język niemiecki się nie porywałam, ponieważ już wcześniej zauważyłam, że są tam różne jego dialekty i nie do końca wiem, co do mnie mówią. Naprawdę trzeba się mocno wsłuchać.
Nasz pokoik był schludny i czysty. Okazało się, że tylko my wzięliśmy aż tyle noclegów. Większość osób robiła wycieczki objazdowe po Szwajcarii, brali 2-3 noclegi tu, a kilka gdzie indziej. Przyjeżdżały tu osoby z całego świata. Bardzo miło rozmawiało mi się z Wietnamkami. Codziennie byłam zaskoczona, gdy widziałam, że na śniadanie jadły wyłącznie surową kapustę i zapijały zimnym mlekiem. Mi to połączenie jakoś nie podchodziło. Przed wyjściem w góry musiałam zawsze dobrze zjeść. Oprócz porządnego śniadania, zabieraliśmy też w góry po kilka kanapek z konserwą i napoje. Nie mogło również zabraknąć batonów. Z tymi akurat nie przesadzam w ilości, ponieważ są słodkie i zaraz chce się pić. Dodają jednak energii.
Zaraz po przyjeździe zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy na mały spacer po okolicy. Mieliśmy już niewiele czasu, bo niedługo miało się zrobić ciemno. Czytałam wcześniej, że na samym początku podejścia na szczyt Harder Kulm znajduje się malutkie zoo alpejskie. Przeszliśmy więc przez centrum miasta i skierowaliśmy się w tamtą stronę. I faktycznie. Zobaczyliśmy tam dwie zagrody – w jednej siedziały dość tłuściutkie świstaki, a w drugiej koziorożce.
Akurat trafiliśmy na karmienie. Porobiliśmy zdjęcia i ruszyliśmy do miasta, w celu zrobienia zakupów spożywczych w markecie Coop. Ceny nie były niestety zbyt niskie, ale tego się spodziewaliśmy. Wróciliśmy do pensjonatu, gdy było już ciemno. Dopiero wtedy zauważyłam, że z okna mamy widok właśnie na Harder Kulm, a na szczycie świeci się światło w tamtejszej restauracji.
Rano sprawdziliśmy pogodę na netbooku, ponieważ mieliśmy darmowy Internet, właściciel wcześniej nas uprzedził, że będziemy go mieli gratis. Miało być ładnie, więc ruszyliśmy pieszo na szczyt Harder Kulm. Jeździ tam też kolejka zębata, ale woleliśmy iść pieszo.
Dla porównania: Interlaken leży na wysokości 568 m n.p.m., a Harder Kulm na 1,322 m n.p.m. Nie była więc to jakaś wyjątkowo wymagająca wycieczka, raczej bardziej jako wprawa do dłuższych wyjść.
Trasa wiodła głównie prostą, rozjeżdżoną, szutrową drogą. Z każdą chwilą odsłaniał się coraz bardziej majestatyczny widok na położone poniżej jeziora (Thun i Brienz) oraz na całe miasteczko.
Co jakiś czas mijaliśmy trasę kolejki
Ludzi po drodze było niewielu, ponieważ właśnie zdecydowali się na ten cud techniki. Dotarliśmy na szczyt, na którym stoi słynna restauracja. Przed nią znajduje się spory taras, robiący za punkt widokowy. Jest też tablica, na której dokładnie rozpisane są szczyty, które widzi się przed oczami. A widzi się niemało.
Muszę przyznać, że przeżyłam niemały szok, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Gdy dzień wcześniej wjeżdżałam do Interlaken, zadawało mi się, że okoliczne szczyty są wysokie. Ale te naprawdę najwyższe ukryte były za nimi. Dopiero z Harder Kulm mogłam zobaczyć je w pełnej okazałości: Mnicha, Eiger i Jungfrau, całe w śniegu. W dole błyszczały turkusowe jeziora, miejskie domki wydawały się maleńkie. Zaszliśmy do restauracji. Tego dnia upał był nie do zniesienia, więc musieliśmy zaopatrzyć się w zapasowe picie. Tu akurat dogadałam się po niemiecku, zakupiliśmy popularną tu Rivellę. Od tej pory był to mój ulubiony napój.
Usiedliśmy sobie przy tarasie i patrzyliśmy w dal. Aż nie chciało się schodzić. Kiedy jednak już czas na to nadszedł, odwiedziliśmy jeszcze na dole nasze znajome świstaki.
Gdy podchodziło się, chowały się pod kamienie, ale obok stała ławka, można więc było usiąść i poczekać, jak wyjdą. Wydostawały się wtedy z norek, skakały prawie jak króliki i nawoływały się sympatycznym świstem.
Zaszliśmy potem jeszcze do biura turystycznego po nowe broszury, do sklepów z pamiątkami oraz do kościółków, w których panował miły klimat zadumy. Wróciliśmy do pensjonatu. Wieczorem znów połyskiwało światełko w restauracji na szczycie, teraz już takie znajome.
8 lipca postanowiliśmy wyruszyć na szczyt Jungfrau. To już jest wyłącznie podróż kolejowa. Ba! Jungfraujoch to najwyżej położona w Europie kolejka zębata (3454 m n.p.m.), stąd błędem byłoby się tam nie wybrać. Z Interlaken jedzie się najpierw do Kleine Scheidegg, a potem przesiada już na właściwą kolejkę na Jungfraujoch. Co zaskakuje – przeważają pasażerowie z Azji.
Przez całą drogę wyświetlany jest film o historii tej kolei, jedzie się wydrążonym tunelem w skale. Na trasie są dwa postoje. Przy pierwszym można wysiąść i popatrzeć na przerażającą ścianę Eigeru, a przy drugim ujrzymy przez szybę, zamieszczoną również w skale – Eismeer, czyli morze lodu na wysokości 3160 m n.p.m.. Potem docieramy do stacji końcowej. Na to miejsce trzeba przeznaczyć naprawdę sporo czasu.
Znajduje się tu grota lodowa, a w niej wydrążone różne zwierzęta i postaci. Na górze znajduje się obserwatorium astronomiczne Sfinks, a obok można wyjść i spojrzeć w dół na doliny. Tu okazuje się, że niezbędne są okulary przeciwsłoneczne. Wszędzie jest pełno śniegu i przy tak silnym słońcu nie da się zwyczajnie patrzeć. Tu uśmiałam się ze strojów i obuwia niektórych osób. Były to klapki, japonki, szpilki i letnie sukienki. Gdy zobaczyłam dziewczynę, która w tych szpilkach próbowała iść po śniegu, strzepując go co chwila z gołych stóp i głośno przeklinając, myślałam, że nie wytrzymam i wybuchnę śmiechem.
Myślę, że taki stan rzeczy wynika z nieznajomości warunków, jakie panują na górze. A teraz opowiem o głównym wyjściu. Tam też jest taras z niesamowitym widokiem i rozpisanymi na planszy szczytami. A w oddali widać… lodowiec Aletsch, największy lodowiec Alp, o długości 23,6 km.
Coś niesamowitego! Wokoło pełno wyspecjalizowanych wspinaczy, którzy umieją właśnie chodzić po takich lodowcach, unikać złowrogich szczelin. Niektórzy wracają też wykończeni z okolicznych szczytów, mając na ramionach zawieszone grube liny.
Ale wróćmy do tarasu. Biegają tam oswojone ptaki o czarnym upierzeniu i żółtym dziobku – wieszczki. Ciekawie wtapiają się w krajobraz. Po zejściu z tarasu można przejść się kawałek. Najpierw natrafia się na miejsce zabaw.
Można np. przejechać się kawałek na linie zawieszonej wysoko (na szelkach). Jest to dość szybka jazda, więc zwykle przy dalszym spacerze towarzyszy nam wrzask przerażonych lub zafascynowanych kobiet, które są w trakcie wypróbowywania tego wynalazku.
Dalej znajduje się lądowisko helikopterów i odbywają się loty widokowe niedużym samolotem. Śnieżna ścieżka doprowadza nas do schroniska, gdzie można spotkać wspinaczy z prawdziwego zdarzenia. Podejrzewam, że tam też są ratownicy górscy.
Wszędzie wisi pełno górskich sprzętów. Wracamy szybko, ponieważ ostatni pociąg jest nie tak późno, musimy zdążyć. Udaje się, jedziemy. Przeżycie niezapomniane.
9 lipca – przejście szlakiem u stóp potężnej ściany Eigeru
Tego, kto nie zna tragicznej historii jej zdobywania, zachęcam do obejrzenia filmu „Północna ściana” (2008), czy też do przeczytania którejś z książek górskich o tej kwestii, np. „Biały Pająk” Heinricha Harrera. Tu również dojeżdża się najpierw pociągiem do Kleine Scheidegg, a potem już idzie pieszo do Grindelwaldu. Jest to całodzienna wycieczka.
Trasa jest łatwa, trzeba tylko uważać na zalegających miejscami płatach śniegu. Dlatego tak ważny jest właściwy dobór obuwia. Ściana przeraża. Zasłania wszelkie promienie słoneczne, czuć przejmujący chłód. Wszędzie pełno drobinek skalnych, prawie brak zieleni. Współcześni śmiałkowie próbują swoich sił z walce ze ścianą.
Mają na głowach kaski, idą najpierw po drabince, potem już używają liny. Przed wejściem stoi tablica ostrzegawcza, żeby nie podchodzić, bo z góry lecą kamienie. Są też rozrysowane drogi, jakie zostały wyznaczone na tej ścianie. Patrzę z podziwem, jak można porwać się na coś takiego.
Nie uważam tego za bezmyślność. Rozumiem to – przecież to ludzie z pasją. Idziemy dalej, niektórzy wędrowcy układają z kamyków na pamiątkę różne wieżyczki. Krajobraz wreszcie nabiera barw, w oddali szumi wodospad, latają motyle, kwitną przepiękne alpejskie kwiaty. Jest kilka dróg zejścia, my udajemy się do Grindelwaldu.
Po drodze natrafiamy już na dole na kanion. Wśród wysokich ścian płynie rzeka. Żeby się tam dostać, niestety trzeba zapłacić, ale z tego, co pamiętam, to niedużo. Chodzi się po platformach i drogami wydrążonymi w skale. Tam to dopiero jest zimno i wieje, woda huczy tak, że już z daleka daje znać o sobie. Naprawdę warto tam zajść. Stamtąd czeka nas jeszcze dość długa droga na dworzec w Grindelwaldzie. Wsiadamy w pociąg do Interlaken i wspominamy naszą wycieczkę.
10 lipca robimy dzień odpoczynkowy. Właściciel dał nam bon zniżkowy na pływanie statkiem i dzięki niemu zapłaciliśmy tylko połowę ceny za rejs po jeziorze Brienz i Thun. Tu zaskoczyło mnie zgranie transportu w Szwajcarii. Ktoś np. dojeżdża pociągiem do miasta, a już na niego czeka stateczek lub autobus do mniejszej miejscowości.
Dlatego też na nasz stateczek, zdawałoby się wycieczkowy, wchodzili ludzie z dużymi bagażami podróżnymi i wysiadali na przystaniach przy wioskach. Najpierw przepłynęliśmy się po jeziorze Brienz. Coś przecudownego – skałki, zameczki, kolejki zębate, wodospady. Potem wsiedliśmy na stateczek pływający po jeziorze Thun.
I w tym momencie rozpętała się potworna burza, której nikt się ponoć nie spodziewał. Stateczkiem szarpało na wszystkie strony, strasznie dmuchało i przechodziła ściana wody. Kapitan wezwał wszystkich do środka. Można było posiedzieć w eleganckim wnętrzu i napić się herbaty. Spojrzałam na okoliczny szczyt i wtedy piorun uderzył w metalowy słup, który znajdował się na tym szczycie. Podpływaliśmy do wiosek, a tam już straż przybrzeżna próbowała wyciągać na brzeg pozatapiane łódki. Przeraziło mnie to. Potem już pogoda się trochę uspokoiła i normalnie kontynuowaliśmy podróż. Pociągiem wróciliśmy do naszej miejscowości.
11 lipca wstał dość szary, ponury dzień
Dlatego też nie poszliśmy w góry, tylko pojechaliśmy do Lauterbrunnen, aby dotrzeć doliną do Trümmelbachfälle, czyli do podziemnego wodospadu z wieloma kaskadami. Ogromne ilości wody z masywu Jungfrau przepływały przez to miejsce. Nie bez powodu nazwa oznacza bębniące wodospady. Huk jest przeogromny, na rozmowę prawie nie ma szans. Piękne miejsce.
12 lipca pojechaliśmy na Schynige Platte, gdzie znajduje się ogród alpejski. Można zobaczyć wiele ciekawych gatunków roślin, a nawet zaopatrzyć się w nasiona tych roślin.
Tu mąż kupił mi w sklepiku przy wejściu prześliczną maskotkę świstaka. Zwiedzamy ogród. Pogoda znów jest prześliczna, więc aż chce się spacerować. Potem idziemy na punkt widokowy i teraz od drugiej strony obserwujemy jeziora położone w dole.
W to miejsce dostaliśmy się koleją, ale decydujemy się schodzić pieszo, gdyż godzina jest jeszcze wczesna. Okazuje się, że tylko my się na to zdecydowaliśmy, inni wracają pociągiem. Zejście jest dość zabawne, bo wiedzie mało wydeptanymi dróżkami, więc łatwo się zgubić, po drodze otwiera się też bramki, aby przejść dalej. Gdy napotykamy na przewrócone drzewo, zaczynam mieć wątpliwości, czy powinniśmy iść dalej. Ale jest to normalny szlak. Widnieje na mapie i są znaki na drzewach.
Natrafiamy na maleńką stacyjkę. Tu już jest kilka osób. Odbywa się jakieś przedstawienie. Zachodzimy na dworzec, czekamy chwilkę na wąsatego kolejarza, który sprzedaje nam cydr (chcemy wypić później w domu). Trochę śmieje się on życzliwie z mojego kulawego niemieckiego akcentu i życzy nam miłej wędrówki. Siadamy chwilę, by spojrzeć na roztaczający się piękny krajobraz i aby zrobić sobie zdjęcie ze szwajcarską flagą. Idziemy dalej przez pola, potem droga wiedzie przez las. Mija nas pociąg, a zaskoczona maszynistka widząc zapewne rzadko spotykanych tu piechurów, macha do nas przez okienko radośnie. Odmachujemy i idziemy dalej. Nagle nad głową słyszymy huk, jakby przeleciał myśliwiec. Słońce świeci, więc się nie martwimy.
Wkrótce jednak zaczynają zbierać się momentalnie ciemne chmury. Robi się nieprzyjemnie – sami w lesie, nie ma gdzie się schować. Zaczyna padać. Idziemy coraz szybciej, wiedząc, że przed nami jeszcze spory kawałek drogi. Gdy deszcz przechodzi w ulewę już biegniemy. Zaczepiam butem o korzeń drzewa, jakimś cudem utrzymuję równowagę. Deszcz przechodzi w grad, niewiele widać, brakuje mi już tchu, bolą płuca. Wtem dostrzegamy jakąś skałkę obok nas z niedużą wnęką. Chowamy się. Tam narzucamy na siebie wszystko, co mamy w plecakach. Jest potwornie zimno, do tego przemokliśmy. Grad staje się coraz grubszy, trochę go dolatuje do nas. Boję się.
Naprzeciwko nas stoi drzewo przełamane w pół
Pewnie świadek poprzedniej burzy. Błyska tak silnie, że robi się biało, grzmoty ogłuszają. Burza trzyma nas tam jakieś dwie godziny. Ubranie na szczęście trochę na nas przesycha. Przy mniejszym deszczu decydujemy się schodzić. Zajmuje nam to ponad godzinę, dalej przez las. Nie wiem, jakim cudem wtedy trafiliśmy na tamtą jaskinkę, tu po drodze już niczego więcej takiego nie ma. Mieliśmy szczęście. Dochodzimy w końcu do zadaszonego mostku na rzece. Woda już się przelewa, stoi też kilka osób. Idziemy dalej, bo do miasta jeszcze z jakiś kilometr, a już późna pora. Droga wiedzie przez lotnisko sportowe. Jesteśmy w połowie drogi, gdy znów się zaczyna.
Otwarta przestrzeń, a tak błyska, że aż oślepia. Nie ma co wracać na mostek, trzeba biec do przodu. Nie wiem, skąd wykrzesałam z siebie aż tyle siły, by dobiec do miasta. Tam już odetchnęliśmy. Zaszliśmy do sklepu po zakupy, a sprzedawczyni uśmiała się widząc nas takich mokrych. Powiedziała, że w tym roku jest jakaś nietypowa pogoda, że już kolejny dzień nie spodziewano się burzy. Gdybyśmy rano wiedzieli z prognozy, że będzie burza, na pewno nie porywalibyśmy się na pieszy powrót.
Można powiedzieć, że mieliśmy niezłą przygodę, ale ja mam uraz do burz do tej pory. Przyjemnie było wejść do nagrzanego pensjonatu. Czekały na nas świeże ręczniki. Właściciel miał taki zwyczaj, że wymieniał je codziennie we wszystkich pokojach. Byliśmy mile zaskoczeni. W domu unosił się też zapach fondue, które zapewne ten pan właśnie sobie przygotowywał.
13 lipca wybraliśmy się do Jaskini Beatusa
Mieliśmy na tyle dobrego przewodnika, że mówił w kilku językach, przez co każdy mógł go zrozumieć. Widzieliśmy przepiękne stalaktyty i stalagmity. Spędziliśmy trochę inny dzień niż wszystkie, ale też ciekawy.
Na 14 lipca zaplanowaliśmy wycieczkę na Faulhorn. Najpierw trzeba było pojechać normalną koleją z Interlaken do Grindelwaldu, a stamtąd na First zabrała nas najdłuższa w Europie kolejka gondolowa. Z First udaliśmy się nad Jezioro Bachalpsee. W jego toni odbijały się wysokie szczyty. Dalej trasa wiosła dość mocno pod górę. Czekała nas mozolna wędrówka do hotelu górskiego na Faulhornie. Wokoło roztaczał się bajeczny widok.
Na miejscu mąż zafundował mi naleśnik z malinami, który nam szczerze polecano. Dawno nie jadłam nic równie pysznego. Oczywiście pochwaliłam kuchnię za tak wyśmienity posiłek. Wróciliśmy trochę inną trasą, przez urokliwe łąki alpejskie. I znów ta sama historia z grzmotami. Znów pośpiech.
Tym razem, jak to się mówi, rozeszło się po kościach i burzy nie było. Muszę przyznać, że na pogodę i tak na wyjeździe nie mieliśmy, co narzekać. Nawet nasz gospodarz twierdził, że rzadko kiedy się zdarza taka ładna i, że ten rok jest jakiś wyjątkowy. Na kolejkę gondolową nie było zbyt wielu chętnych, do naszej „kapsuły” wskoczyła w ostatniej chwili jakaś kobieta, a przerażenie malowało się na jej twarzy. Wyraźnie bała się sama jechać, dlatego przyłączyła się do nas. Przy każdym machnięciu gondoli, podskakiwała na swym miejscu. My cieszyliśmy się z pięknych widoków. Patrzyła na nas, jak na dziwaków. Ta wycieczka też zajęła nam cały dzień, więc pojechaliśmy od razu do Interlaken.
15 lipca zszedł na kupowanie pamiątek. Sklepów w centrum Interlaken jest multum, a jeszcze więcej w nich drobiazgów. Trudno się zdecydować. Kupiliśmy markowe scyzoryki, na których zrobiono nam grawer z naszym nazwiskiem. Kupiłam też te nasiona roślin alpejskich, ale przyznam, że potem w Polsce nic z tego nie wyrosło. Nie ten klimat. Cały dzień chodziliśmy po miasteczku.
16 lipca to już smutny powrót do domu. Rano odwiedziliśmy jeszcze naszych świszczących i rogatych przyjaciół, wymieniliśmy grzeczności z gospodarzem pensjonatu i ruszyliśmy w podróż powrotną. Czułam trochę żal, że to już koniec, ale miałam świadomość, że nasz pobyt wykorzystaliśmy maksymalnie. Zobaczyliśmy wszystkie miejsca, jakie zaplanowałam wcześniej. Myślę, że wyjazd wart był wydanych bądź co bądź sporych pieniędzy. Wspomnienia pozostaną nam na całe życie – obraz wysokich gór, turkusowych jezior i malowniczych alpejskich dolin. Kiedyś, w przyszłości, planujemy jeszcze zwiedzić szwajcarską Gryzonię. Mam nadzieję, że i to nasze marzenie się spełni.
tekst i zdjęcia: Małgorzata Gołko