Indie – kraj w którym wszystko może się zdarzyć, zaczęły się jeszcze w stolicy Austrii, na lotnisku, kiedy ostro zapachniało przetrawionym curry, a barwne sari tańcząc, zaznaczały swoją obecność – pisze aktor Damian Aleksander.
Wymieniłem kilka słów z sympatyczną Niemką, która też leciała pierwszy raz odkrywać miejsce narodzin wysublimowanej rozprawy o seksie (Kamasutry).
– Mistycyzm czy ciekawość? –zapytałem.
– Ciekawość – odparła krótko.Kolega mnie zaprosił.
Whisky – najlepszy przyjaciel w podróży
Mili wiedeńczycy widząc „białasów“ wśród śniadych twarzy przywitali nas w języku Straussa. Chociaż tutaj wyglądamy na Europejczyków.
Boeing 767 w klasie ekonomicznej nie miał już tyle przyjaznej otwartości i przestrzeni. Mimo to obsługa z wielką gracją przesuwała się po pokładzie roznosząc jedzenie i picie.
– Was wollen Sie trinken?
– Whisky mit Sprite, Bitte (drink moich poprzednich wakacji w Ełku).
– Dobry wybór. To będzie pana najlepszy przyjaciel w tej podróży. Leci pan do Indii – stwierdził steward.
Powiało lekką, niezrozumiałą dla mnie wtedy ironią. Nie wiem czy miał na myśli to, że: alkohol oszczędzi mi popularnej przy podróżach do Azji czy Afryki, dupnej wylewności. Czy też pozwoli przetrwać lot z paruset Hindusami na pokładzie, którzy jeszcze przed startem zdominowali swoją urokliwą nadaktywnością cały pokład: płacz dzieci, głośno wydawane polecenia w hindi, gdzie rodzina ma się rozlokować, czy też po prostu wymiana kumpelskich powitań ponad głowami współpasażerów. Miałem wrażenie, że to jedna wielka familia .
-Pod nami Morze Czarne…
-Nie, Kaspijskie – z inteligentną miną poprawił mnie sąsiad w turbanie na głowie. Po czym oddał się przyjemności oczyszczania nosa z wszelkich niedogodności, z gracją polskiego kierowcy stojącego w korku w Warszawie.
Kamery umieszczone pod samolotem pozwalały na swobodne śledzenie trasy lotu . Tbilisi, Morze Czarne, Baku, wspomniane Morze Kaspijskie, Kabul… pewnie inaczej niż z lotu ptaka na razie tego nie zobaczę.
Niezapomniany smak mango
Po dłuższej chwili filozoficznej rozmowy z Sikhą (facetem w turbanie – trzeba wspomnieć, że turban w Indiach nie jest oznaką wyznawców islamu), miałem już lekki przedsmak wielokulturowości, który jeszcze wtedy nie wiedziałem, że stanie się dla mnie jednym, dominującym smakiem…
Smakiem MANGO – soczystą preludią słodkości i aromatu, w żaden sposób nie przypominającym łykowatego, niedojrzałego, brazylijskiego „czegoś“ w naszych supermarketach. Mango które wyciągnięte z lodówki rozpływać się będzie w buzi kojącym chłodem.
Mango w którego kolorze rozpoznawał będę kurkumę, świątynne wieńce z nagietków czy też brudne sari służących: od wody, sprzątania czy też gotowania. Mango które nie schłodzone może uczulać bo wchłonęło żar monsunowego Słońca. Mango które mieści w sobie wszystkie skrajności: biedy, bogactwa jak i duchową głębię Indii .
Pół godziny przed lądowaniem w Delhi, przemiła do tej pory obsługa samolotu Boeinga 767 w kilka minut zebrała wszystkie plastikowe naczynia i rozpyliła na pokładzie nie znaną nikomu substancję. Co spowodowało ogólny kaszel i niezadowolenie.
Jeden z towarzyszy podróży, nazwałem go Mr.Finger, gdyż u lewej dłoni zamiast 5 palców sterczał jeden olbrzymi paluch, zirytowany zapytał stewarda co to jest. Ten odrzekł z wymuszoną uprzejmością, że regulacje rządu indyjskiego wymagają od nich przed wjazdem dezynfekcji (pasażerów, swoich obywateli?).
Przez kilka sekund poczułem się jak moi rodacy z okresu Drugiej Wojny Światowej: niemieckojęzyczna obsługa i niewiadomego pochodzenia gaz… (hmm). W jednej chwili staliśmy się zjednoczonym, zasprayowanym, zdezynfekowanym narodem: Hindusów, Niemców , Austriaków , Włochów i Polaków.
tekst i zdjęcia: Damian Aleksander