Moglibyśmy opisać cały nasz wyjazd wakacyjny, ale to zajęłoby pół Internetu, no może jedną trzecią. Nie dlatego, że Łotwa i Estonia to kraje miliona atrakcji, owszem mają ich wiele, ale problem w czymś innym – pisze Dominika Węcławek. My po prostu zakochaliśmy się w tym regionie. Dlatego poprzestaniemy raptem na dwóch stolicach, krajów bardzo bliskich, a zarazem bardzo różnych.
Na początek powiem wam o największym zaskoczeniu – tym uczuciu, że musimy jak najszybciej wrócić na miejsce, czyli właśnie do Estonii i na Łotwę. Zazwyczaj nosi nas po świecie. Na ile tylko pozwalają finanse. Staraliśmy się nie wracać dwa razy w to samo miejsce kierując się dewizą, że na powroty przyjdzie czas, jak już się zestarzejemy.
Co więcej, najlepiej czuliśmy się w Afryce północnej. Co sprawiło, że od dwóch lat mamy w głowie tylko jeden kierunek i to w dodatku tak mało egzotyczny, zero palm, antycznych ruin, pustynnych bezkresów i niebotycznych szczytów? Po pierwsze – natura. Mając na karku dwójkę dzieci zaczęliśmy doceniać możliwości takie jak wypuszczenie ich w czysty las pełen owoców borówek, poziomek, malin i żurawiny. Małe, niezbyt zaludnione miasta, w których można chodzić chodnikami a nie skrajem ulicy, pełne zieleni i przyzwoitych placów zabaw.
Pierwszy test dla babci: Ryga
Dzikie plaże, niezadeptane przez wielbłądy, konie i szukających kontaktu z wewnętrznym ja turystów z zachodu. Bagna, dzikie rezerwaty i tę dyskretną różnicę kulturową pozwalająca poczuć się jak poza domem, a jednocześnie pewien wspólny pierwiastek łączący wszystkie kraje dotknięte niegdyś sowieckim myśleniem o zarządzaniu. Ale miało być o Rydze i Tallinie. Wyjechaliśmy tam w piątkę – my, dwójka dzieci (dwulatka i siedmiolatek) oraz babcia. Bez samochodu, bez prawa jazdy, za to z plecakami i rezerwacją noclegu w hostelach. O tym, że nasze dzieciaki świetnie znoszą wyjazdy w ruchu, zmiany i odkrywanie nowych miejsc, przekonaliśmy się już rok wcześniej, a jak w tych lekko spartańskich i skromnych warunkach, jakie dają niskobudżetowe noclegi , oraz w dużym napięciu powodowanym nieustannym byciem w drodze poradzi sobie babcia? Pierwszy test czekał nas w Rydze.
Stolica Łotwy ma przedziwny klimat. Z jednej strony czuć tu bliskość morza, z drugiej, by do niego dojechać, trzeba jednak wybrać się poza miasto, albo chociaż na wyspę Daugavgrivę, teoretycznie należąca jeszcze do Rygi, w praktyce wysuniętą dosyć daleko poza obszar ścisłego miasta.
Starówka jest rozsypana i poprzetykana nowymi budynkami, po brukowanych uliczkach krążą ryksze, które dały nam się we znaki zwłaszcza w środku nocy. Podjęliśmy bowiem wyzwanie i zamiast codziennie dojeżdżać z całą czeredą z przedmieść, zarezerwowaliśmy pokój w hostelu w samym sercu starówki. Nie był to top end, uśmiechnięta recepcjonistka ze stylu noszenia się przypominała szaloną nastolatkę, ale sama miała już nastoletnią córkę. Naszym dzieciakom przynosiła pluszaki do pokoju, z nami zaś najchętniej rozmawiałaby po rosyjsku. Bo na Łotwie mniejszość rosyjska jest bardziej większościowa… Kuchnia powitała nas wschodnim stylem.
Dwie lodówki pełne były baniaków z kwaśnym mlekiem, warzywami, garnków z wczorajszą zupą, zlew zawalony brudnymi naczyniami, całość mieściła się na czterech metrach kwadratowych. Jadalnią był wąski korytarz z oknem wychodzącym na klimę lokalu z niższego piętra. Oświetlenie? Śladowe, ale za to w telewizji można było oglądać przygody Czeburaszki.
Naszymi sąsiadami byli emigranci z krajów arabskich. On pracował gdzieś poza hostelem, ona zajmowała się kilkumiesięcznym maluchem, gotowała, a potem gdzieś znikała z dzieckiem na część dnia. Wieczorami siedzieli we trójkę i oglądali w korytarzu arabską telewizje z laptopa. My mogliśmy odetchnąć z ulgą. To był zdecydowanie hostel przyjazny rodzinom, czyli nikt w zasadzie nie powinien mieć pretensji o to, że któreś dziecko płacze, albo, że zajmujemy prysznic dłużej, bo akurat maluch kąpie się… w małym dmuchanym pontonie – naszej taniej i praktycznej wersji wanienki turystycznej. Na dole zaś był zupełnie inny świat.
Miliony secesyjnych budynków
Przy wejściu do naszego hostelu działała modna kawiarnia. Za każdym razem , gdy otwieraliśmy okno mieliśmy wrażenie, że turyści patrzą na nas. Ale nie, oni – obecni tutaj za dnia i w nocy (Ryga nie śpi, oj nie, zwłaszcza w czerwcu i lipcu, gdy mrok zapada ledwie na chwilę) – podziwiali fasady kamienic. W zasięgu wzroku wiele pięknie zdobionych budynków. Ryga zaś, choć najczęściej bywa odwiedzana dla spuścizny hanzeatyckiej, pięknych domów – spichlerzy i generalnie zabudowań starszych niż XIX-wieczne, w końcu tu stoi „Trzech Braci” trzy kamienice, z czego najstarsza to prosty, biały gotycki dom z maleńkimi oknami, to nas urzekła milionem budynków w stylu secesyjnym.
Wychodząc poza obręb starówki w zasadzie wystarczy podnieść głowę do góry by dostrzec misterne zdobienia, charakterystyczne kwiatowe wzory, łabędzie, twarze kobiet, czasem całe popiersia, lwy i chimery. Pierwszy spacer obfitował w okrzyki „łaaaał” oraz stukot podnoszącego się i opadającego lusterka w aparacie. Syn z zaciekawieniem tropił te najciekawsze jego zdaniem ozdoby. Córka po prostu biegała wokoło, czasem piszczała z radości na widok bezpańskich kotów mieszkających w piwnicach starych kamienic. Drugi spacer zaczynał powoli nas oswajać z bogactwem art deco, po piątym zwracaliśmy uwagę już tylko na wybrane domy.
Odpoczynek od strojnych kamienic znaleźliśmy w dzielnicy moskiewskiej. Drewniane dwupiętrowe domy, ruiny starej synagogi – pozostałości po zlikwidowanym w trakcie II wojny światowej getcie żydowskim, wreszcie ryski „Pałac Kultury” , zadziwiały, a trochę straszyły. Wejść w ten kwartał postanowiliśmy też w sposób zaskakujący – przez olbrzymie targowisko rozciągające się za stacjami: kolejową i autobusową. Stosy kolorowych owoców, szmaty i szmateczki, kwas chlebowy sprzedawany z beczkowozów, wyglądało to bardzo swojsko, z charakterystyczną sylwetka Pałacu w tle przypomniało nam z miejsca czas, gdy pod PKiN zamiast stacji Metro Centrum stało mrowie „szczęk” a w nich „oryginalne” bluzy, kolorowe sukienki, klapki, podomki , jabłka i chemia z Niemiec.
Dzieci łakomym wzrokiem spoglądały na poziomki, nie wiedząc jeszcze, że za tydzień będziemy mogli rwać je garściami w łotewskich lasach. A sama dzielnica moskiewska? Stanowi świetny kontrapunkt dla tego, co dzieje się po drugiej stronie torów. Biednie, skromnie, sentymentalnie, ale i tanio. W jednym z baraków znaleźliśmy przytulna jadłodajnię, w której stołowaliśmy się więcej niż raz.
Elektryczką do Jurmały
By nie spędzić wakacji wyłącznie w mieście, choćby było tak zielone, jak Ryga, postanowiliśmy też odwiedzić okoliczne miejscowości. Jurmała kusiła swymi wypoczynkowymi tradycjami, już nie tylko za czasów ZSRR, ale i carskiej Rosji tutaj „się bywało”. Miasteczko urocze, położone 30 minut jazdy „elektryczką” czyli podmiejską kolejką od stolicy, rzeczywiście ma swój klimat. Sama jazda kolejką tez jest atrakcją o tyle, że w wagonach odjeżdżających z dworca ryskiego zawsze pełno jest komiwojażerów, którzy śpiewnym rosyjskim zachwalają w ten staroświecki, uroczy sposób zalety czy to płaszcza przeciwdeszczowego, czy kompletu pięciu par skarpetek, czy wreszcie długopisu z laserowym wskaźnikiem. W ich ustach opisy tych błahych przedmiotów brzmiały niczym poezja.
Sama Jurmała zaś najbardziej skojarzyła się nam z … Otwockiem, albo Konstancinem, tylko, że usytuowanym nad morzem. Alejki wytyczone w lesie, wzdłuż nich zaś miedzy wysokimi sosnami przepiękne drewniane wille. Prawdziwy wysyp najróżniejszych budynków, od tych w stylu dworkowym, przez wille ze spadzistymi dachami, po stylizowane na małe fortece, okraszone wieżyczkami budynki. Jedne zachowane w świetnym stanie, inne spalone i walące się. A na chodnikach rewia mody. Tu wciąż się bywa.
Młodzi i starzy odstawieni jak na rewię mody, gdzieniegdzie modne sklepy, główna aleja atmosferą tez przypomina trochę Monciak, a trochę Krupówki. Blichtr, tandeta, wysokie ceny, ale też nieco przyblakłego uroku poprzedniej epoki. Samochody z których przez opuszczone szyby słychać bardzo wyraźnie rosyjskojęzyczny dance zagłuszają paradę orkiestry dętej wymachującej norweskimi flagami. Tu plaża nie jest dzika. I nigdy nie miała być. Tu się pręży torsy grając w siatkówkę i wystawia skąpo obwiązane rzemyczkami plecy na słońce.
W Kemeri straszy…
Zupełnie inaczej jest w Kemeri. Kolejne miasteczko w zasięgu ryskiej elektryczki było niegdyś uzdrowiskową perełką. A teraz? Straszy dziesiątkami pustostanów.
Od wielkiego kina, z którego powoli odpadają litery pisanego grażdanka neonu, przez kolejne funkcjonalistyczne wille, w których mieszkają teraz tylko drzewa i krzewy, stylowy budynek poczty zamknięty na głucho, aż po olbrzymi kompleks łaźni. Z wysokim kominem i elegancka wieżą ciśnień. Klimatu nie poprawia straszący w oddali, gigantyczny, opustoszały –nigdy chyba z reszta nie zamieszkany zespół betonowych bloków ustawionych na bagnach.
Idąc przy nich – tak, oczywiście, że tam poszliśmy, nic tak nie rozpala chłopięcej wyobraźni jak opustoszałe bloki – mieliśmy wrażenie, że za chwilę możemy stać się przypadkowymi bohaterami kolejnego filmu z cyklu „Czarnobyl: reaktor grozy”.
Dzika przyroda opanowująca to miejsce dodatkowo potęgowała poczucie niepokoju. A samo Kemeri? Pełne było inwalidów na wózkach i babuszek w chustach. Może taka pora dnia? Do miasteczka, poza zabytkowym parkiem, w którym stoi lecznicze źródełko (pod żadnym pozorem nie wąchajcie tej bardzo zdrowej wody – jest baaardzo siarkowa) i przepiękna, stara ale wciąż czynna cerkiewka, przyciągnął nas szlak przyrodniczy po bagnach.
Wystarczy wykąpać się w płynie na komary i można po zbitym z desek pomoście przejść przez iście egzotyczną krainę, dół miesza się z górą, wszechobecna woda raz odbija refleksy słoneczne, innym razem korony drzew, czasem zaś pozwala zajrzeć głębiej, w świat bujnej bagiennej roślinności. Po szlaku spacerują też wielkie ropuchy, jest dziko, a wokół żywego ducha, a to wszystko kilka kroków spacerkiem od kemerskiego parku.
Nasz powrót do Tallina
Jeszcze większej dzikości zaczęliśmy szukać wyruszając z Rygi do Kurlandii. Ale to już zupełnie inna historia, po kilkunastu dniach podróżowania po półwyspie Kolka i odkrywaniu uroków okolic Siguldy, wreszcie relaksie w estońskiej Parnawie, powróciliśmy po roku przerwy do Tallina. Jest tak inny od Rygi, a zarazem podobny. Bardziej niż język rosyjski na ulicach usłyszeć można fiński, szwedzki, niemiecki i… polski. Są turyści z Japonii są wreszcie grupy młodzieży z całego świata. Nasz talliński hostel zawsze pełny jest podróżnych z najróżniejszych zakątków globu. Przyjeżdżają tu poimprezować, W Tallinie, ubiegłorocznej Europejskiej Stolicy Kultury , oferta jest dosyć różnorodna, są kluby muzyczne i plenery do ciekawych inicjatyw, wciąż działa Kilometr Kultury świetnie rewitalizujący przemysłowe tereny portu sąsiadującego ze starówką.
Sama starówka, już tylko przez fakt bycia otoczona murem staje się bardziej przytulna. Dolne miasto było dla wszystkich, górne – tylko dla wybranych o czym przypomina jaśniejąca cerkiew, ale i budynki uniwersyteckie. Dla dzieci wielką frajdą był już sam powrót do Tallina.
Muzeum morskie – atrakcje dla całej naszej piątki
Syn bardzo chciał powrócić… do więzienia Patarei, gdzie artyści urządzili mnóstwo intrygujących instalacji wpisujących się w klimat posępnego gmaszyska. Niestety, tego punktu programu nie zrealizowaliśmy z jednego powodu: nie oczekiwaliśmy, że nowo otwarte muzeum morskie „Linnesadam” jest dla całej naszej piątki atrakcja na cały dzień.
Niepozorne hangary będące niegdyś domem dla hydrolotów, mieści ciekawy zbiór od tradycyjnych dłubanych łódek, przez żaglówki i jachty, po… olbrzymia łódź podwodna, do której wnętrza można wejść. Są tu boje i miny, wielu rzeczy można dotknąć, a dla tych, którzy są dziećmi już nie tylko metrykalnie sporo jest atrakcji.
Można po prostu skonstruować papierowy samolocik i sprawdzić czy nasz projekt jest w stanie dolecieć do celu. Można wsiąść do jednego z dwupłatowców – symulatorów lotu i spróbować zaliczyć podniebne zadanie, są statki którymi sterując przepływamy określoną trasę, wreszcie działa przeciwlotnicze z których strzały unicestwiać mają wyświetlane z rzutnika samoloty i helikoptery wroga. Ach!
Jest też cacuszko dla najmłodszych: mała żółta łódź podwodna, po wejściu do której Kapitan Wilk Morski zabiera małoletnich uczestników w błyskawiczną, podwodną podróż dookoła świata. Weszliśmy rano, wyszliśmy jako jedni z ósemki ostatnich gości tuż przed zamknięciem całego muzeum… Zdążyliśmy jeszcze na chwilę wejść na zacumowany na terenie muzeum parowy lodołamacz i poganiani przez ochronę musieliśmy wracać do centrum. I żeby nie było. Stolica Estonii tez oferuje mnóstwo okazji do ucieczki w zieleń, przyrodę i odkrycia tez nieco innego oblicza kraju. Większość z nich odkryliśmy rok wcześniej.
Kardiorg – przebój dla ducha i ciała
Od dzielnicy Kadriorg, absolutnego przeboju dla ducha i ciała – od przepięknych, ale mocno różniących się od tego, co można zobaczyć w Rydze, drewnianych kamieniczek, przez kipiący zielenią park, w którym miejscowi i turyści uwielbiają piknikować, po muzea.
Nasze dwa ulubione to Milla Maja, maleńki domek mieszczący niesamowite muzeum dla dzieci. Wszystko tu jest małe, wszystko na poziomie oczu i rąk dziatwy, wreszcie wszystko można ruszyć, przestawić, włączyć, pociągnąć. Jak się zepsuje – nikt nie krzyczy. Obsługa wręcz zachęca do działania i odkrywania na własną rękę. A jak dzieciakom potrzeba czegoś więcej, jedna z sal jest wielkim, ruchomym placem zabaw, w którym większość przedmiotów daje się dowolnie przestawiać.
Ale, ale. Absolutnym hitem Tallina jest KUMU, czyli Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Można tu iść w ciemno na wszystkie wystawy, można wejść z wózkiem, z dwoma, z hordą dzieci. Można spacerować do woli. Jeśli nie lubimy malarstwa renesansowego naprawdę nie musimy zostawać na piętrze, na którym jest prezentowane. Mnogość sal świetnie zaprojektowanego, nowoczesnego budynku gwarantuje jedno – zawsze można znaleźć tu coś dla siebie. To jedno z wielu miejsc, w których można po prostu spędzić cały dzień.
Labirynt dla małych nóg
Przez Kadriorg dotrzeć można też na Piritę, miejską plażę. To tu rozgrywała się wodna część igrzysk olimpijskich w Moskwie. Tu też znaleźć można imponujące ruiny klasztoru z labiryntem zarośniętych korytarzyków – idealnych dla małych nóg. Nic tylko wypuścić dziatwę i pilnować tylko, by nie wspinała się nazbyt wysoko po kamieniach.
Tallin jest tez idealny do wycieczek podmiejskich, my postawiliśmy na plan maksimum. Od Helsinek, które są ledwie półtorej drogi wodolotem, po Lahemę, fantastyczny park narodowy, w którym można się zagubić na wiele godzin i bezpiecznie odnaleź , a między opustoszałymi ścieżkami trafić można postsowieckie ruiny wojskowe…
Jeszcze tylko wypad do Haapsalu – niecałe dwie godziny autobusem od stolicy w przeciwnym kierunku i można jeszcze przez chwilę nacieszyć się klimatem spokojnego, sielskiego uzdrowiska, w którym bywał Czajkowski. Tu Bałtyk potrafi być niemal gorący, bo dzięki płyciznom zatok woda osiąga temperatury powyżej dwudziestu stopni.
Mało? O tym, co nas spotkało w trakcie sześciu tygodni możemy snuć jeszcze wiele opowieści.
tekst i zdjęcia: Dominika Węcławek