Spokojne, leniwe przedpołudnie, krzątam się po domu przygotowując dokumenty do biura. Dzwoni telefon i pada pytanie „Sekretariat ministra Drzewieckiego, czy mogę połączyć panią z ministrem?”. Rozmowa była krótka i konkretna – opowiada Iwona Guzowska, mistrzyni świata w kickboxingu, boksie zawodowym i posłanka RP.
Prezydent Nicolas Sarkozy zaprasza po jednej przedstawicielce każdego kraju UE do wzięcia udziału w wyprawie na Mont Blanc. Oczywiście musi być to sportsmenka a jeszcze lepiej jeśli w jakikolwiek sposób byłaby związana z polityką. „Nie wyobrażam sobie żeby inna posłanka czy pani minister dała radę wejść na ten szczyt” – przekonywał minister. Zgodziłam się bez wahania.
Same niezwykłe kobiety
Kocham chodzić po górach, ale do tej pory szalałam jedynie w Tatrach podczas zgrupowań kadry Polski. Wejście na najwyższy szczyt Europy i to w warunkach zimowych, bo na lodowcu przecież zawsze jest śnieg!
To był początek czerwca a całe przedsięwzięcie miało odbyć się w nocy z 30 czerwca na 1 lipca 2008 roku, ponieważ Francja przejmowała właśnie od Słowenii przewodnictwo w Unii Europejskiej. Wydarzenie zbiegało się z dwusetną rocznicą zdobycia Mont Blanc przez kobietę i dlatego zdobywać szczyt miały przedstawicielki płci pięknej.
I tak dzięki Marie Paradis (zdobyła Mont Blanc 14 lipca 1808 roku), właściciele małej kafejki z Chamonix, mogłam spełnić jedno ze swoich marzeń.
Bycie uczestniczką takiej zorganizowanej wyprawy to wielki komfort. Sprzęt do wspinaczki, odzież, buty, plecaki a nawet specjalne kosmetyki ochronne czekały na nas w hotelu w Chamonix.
Z paryskiego lotniska Charles de Gaulle odebrał na mnie kierowca i piękna dziewczyna z Portugalii – kierowca rajdowy, kolejna uczestniczka tej szalonej wyprawy. Pojechaliśmy do siedziby ministerstwa sportu. Powitanie, odprawa, wymiana uprzejmości i w końcu nasza przygoda rozpoczęła się na dobre. Pierwszy raz miałam okazję jechać lux torpedą czyli słynnym pociągiem TGV! Do Annecy dojechaliśmy w ok. 1,5h – odległość z Paryża to ok 435 km.
Z Annecy do Chamonix pokonałyśmy autokarem. Kiedy tylko zza drzew na drodze zaczęły wyłaniać się ośnieżone szczyty Alp nie było siły, która odciągnęłaby mnie od szyby! Widoki zapierające dech były zaledwie zapowiedzią tego, co miałam podziwiać przez następne dni.
Wśród uczestniczek wyprawy były same niezwykłe kobiety. Jakież było moje zaskoczenie i radość kiedy na jednym z plecaków przeczytałam Manuela di Centa. Czy to Ta Manuela, której kibicowałam jako dziewczynka? Ta, która w narciarstwie biegowym zdobywała złote medale na Mistrzostwach Europy, Świata i na Igrzyskach Olimpijskich? Tak, to była ONA. Okazała się wspaniałą osobą, od razu znalazłyśmy wspólny język.
Pierwsza wspinaczka
Za kilka dni miałyśmy być gotowe na zdobycie szczytu więc konieczna była aklimatyzacja. Zapakowane zgodnie z instrukcjami plecaki, uśmiechy na twarzach, no i czas ruszać. Naukę obchodzenia się ze sprzętem, chodzenia w rakach, używania czekanów i samego wspinania zaczęłyśmy po włoskiej stronie Mont Blanc. Wchodziliśmy w trzyosobowych zespołach – dwie uczestniczki i profesjonalny przewodnik.
Cała trójka na uprzężach, połączona linką. Wydawało mi się to zupełnie niepotrzebne, dopóki nie zobaczyłam szczelin lodowych. Głębokie i zdradliwe, zupełnie niewidoczne w iskrzącym się śniegu. Niejeden ignorant w takiej skończył. Dlatego na teoretycznie łatwym szczycie za jaki uchodzi Mont Blanc tak wielu alpinistów amatorów ginie.
Nasza pierwsza wspinaczka kończyła się w schronisku „Cosmic” na wysokości 3800 m npm. Kiedy tam dotarliśmy, czekał na nas zasłużony, gorący posiłek i…potworny ból głowy . Wysokość dawała o sobie znać . Z Dori Ruano, hiszpańską mistrzynią kolarstwa szybko znalazłyśmy na ten ból sposób: una cerveza y dos aspiriñas! No i potężna dawka śmiechu.
Wykończone położyłyśmy się spać, ale chyba żadna z nas nie zasnęła. Ja na pewno nie. Ból głowy powracał jak bumerang, serce biło jak oszalałe. Do tego nowe miejsce i spanie w jednym pokoju z dwudziestoma obcymi ludźmi w tak dziwnym miejscu jak alpejski szczyt. Wszystko to sprawiało, że o śnie nie mogło być mowy. Nad ranem wstałam szukać toalety. I to było zabawne zdarzenie. Okazało się że każda z nas chciała już dawno wstać, ale leżała bojąc się poruszyć, żeby nie obudzić koleżanek. W całym schronisku nie było światła, więc korzystałyśmy z czołówek.
To co mnie zaskoczyło to…egipskie ciemności za oknem. Wydawało mi się, że w górach ze względu na śnieg i wysokość powinno być jasno, a tu taka niespodzianka.
O 5 rano ruszyłyśmy dalej. Techniczne wspinanie się po skałach pod czujnym i profesjonalnym okiem naszych instruktorów, a później już tylko powolne schodzenie do Chamonix. Popołudniu wizyta u mera Saint Gervais, zwiedzanie urokliwego miasteczka zakończone kolacją. Jedzenie mają przepyszne! Serowe fondue, delikatne steki z idealnie przyrządzonymi jarzynami a do tego wszystkiego… wyborne wino.
Kolejny dzień to przygoda ze wspinaczką skałkową. Masywna ściana Monteverre, miejscówka dla amatorów mocnych wrażeń. Adrenalina we krwi w najwyższym stężeniu. Po szalonych emocjach – nie ukrywam że podczas przeprawiania się przez szczeliny skalne nie raz miałam miękkie nogi – przyszedł czas na relaks. SPA w Saint Gervais polecam każdemu, kto będzie w tych okolicach. Wody termalne, mineralne i wszystko to, co dobrego wymyśliła natura.
Kolejny dzień to przyjemna wycieczka po szlakach wokół Chamonix. Piękne widoki, rześkie powietrze. Po południu przejażdżka starodawną kolejką i zwyczajne włóczenie się po Chamonix.
Pokonać pionową ścianę
I tak powolutku zbliżał się TEN dzień. Wejście na Mont Blanc. Wyruszyłyśmy bardzo wcześnie rano żeby zdążyć dotrzeć przed zmierzchem do ostatniego schroniska Gautier.
Ja ruszyłam razem z Dori Ruano, a naszym przewodnikiem był Ricardo, Francuz z iberyjskimi korzeniami więc świetnie dogadywał się z Dori ,na czym korzystałam ucząc się hiszpańskiego. Do przystanku w Tete Rousse było lekko i przyjemnie. Towarzyszył nam nawet ówczesny francuski wiceminister sportu więc było nawet trochę oficjalnie. Po sesji zdjęciowej i lunchu zaczęła się prawdziwa wspinaczka.
Pionowa ściana z przepięciami, zza których nie było widać Gautier, robiła wrażenie. Zwłaszcza kiedy leciały z niej odłamki skał, którymi zwyczajnie można było oberwać. Mnie to podejście bardzo się podobało, nie sprawiło mi żadnych trudności. Jednak kilka dziewcząt po wejściu na Gautier, zrezygnowało z dalszej wspinaczki.
W schronisku był tłok i gwar. Słychać było przynajmniej sześć rożnych języków. Spartańskie warunki stwarzały ten niezwykły klimat. Uświadomiłam sobie jakimi twardzielami są prawdziwi alpiniści, którzy przez kilka tygodni koczują w skrajnie ciężkich warunkach, bez bieżącej wody, toalety, a ich jedynym schronieniem jest namiot.
Tym razem bólu głowy już nie było i serce biło normalnym rytmem – aklimatyzacja była przeprowadzona skutecznie. Zasnęłam od razu po tym, jak przyłożyłam głowę do zwiniętej kurtki. Pobudka o 1.30 w nocy, gorąca herbata, jakaś bułka i w drogę. Wychodziliśmy po dwie, trzy grupki. My ruszyliśmy o 2.30. Wąską ścieżkę oświetlały nam czołówki.
Nie spodziewałem się takiego przejmującego zimna. Temperatura minus 25 stopni, odczuwalna niższa ze względu na silny wiatr. Wspinanie się w głębokim, zlodowaciałym śniegu, miejscami sięgającym pachwin okazało się trudnym i kosztującym sporo sił zadaniem. I te ciemności. Najgorzej jak nie widać dokąd się idzie i jak daleko jeszcze…
Musieliśmy mieć niezłe tempo, bo co jakiś czas mijaliśmy tych, którzy wyszli wcześniej. Trafiłam nawet na Polaków , którzy przyjechali zmierzyć się z tą górą.
Szliśmy równym tempem. Każdy dodatkowy ruch np. sięgnięcie do kieszeni po chusteczkę i wydmuchanie nosa powodowało straszną zadyszkę i dramatyczny wzrost tętna. Efekt znacznie obniżonej zawartości tlenu. Godzinę przed osiągnięciem szczytu Ricardo oddał mi swoją kurtkę. Moja była już całkowicie przemoczona…od potu. Pozostanie w mokrej odzieży groziło hipotermią.
Gęba sama się śmiała, a Dori ryczała jak bóbr
W końcu zaczęło się przejaśniać i powoli zarysowywał się majestatyczny szczyt Mont Blanc. Wschód słońca był najpiękniejszym jaki w życiu widziałam. Gdy szczyt był już blisko, z radości otrzymałam bonus w postaci potężnej dawki energii. Zanim weszłyśmy, powiedziałam tylko Dori, że zaraz się rozpłaczę ze wzruszenia. Kiedy stanęłam na szczycie, gęba sama się śmiała. A to Dori ryczała jak bóbr.
Stałam na dachu Europy. Pod stopami miałam chmury i pozostałe szczyty Alp. Właściwie przez chwilę miałam u stóp cały świat. Po 20 minutach delektowania się widokiem, czas było wracać. Zejście dla mnie było najmniej przyjemną częścią wyprawy. Najgorsza była pionowa ściana za Gautier. Wspominałam o spadających skałach? No więc jedną oberwałam i przez kilka dni miałam na plecach fioletową pamiątkę.
Wykończona, zmęczona, przemarznięta, głodna i bardzo szczęśliwa dotarłam do stacji kolejki, którą zjechałyśmy do miasta. Po zejściu z Mont Blanc nie odwieziono nas do Chamonix do hotelu żebyśmy mogły się wykąpać w gorącej wodzie i przebrać w czyste, suche ubrania. Zawieziono nas do Saint Germain. Dano nam do dyspozycji dwa pokoje w jakimś apartamencie. Na 26 dziewczyn były dwie łazienki z zimną wodą i…10 ręczników. Nie obyło się bez buntu. Z kilkoma koleżankami zabrałyśmy swoje plecaki, zamówiłyśmy taksówki i pojechałyśmy do Chamonix.
To była wspaniała przygoda. Dziś na ścianie pod moimi pasami mistrzyni świata w boksie zawodowym dumnie wisi czekan z datą tamtego wejścia i moim imieniem i nazwiskiem. I stoi delikatna, biała, gipsowa róża z bilecikiem od byłego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego.
W sercu mam wielki szacunek dla takich dziewczyn jak Kinga Baranowska – miałam zaledwie namiastkę tego z czym taka drobna, wiecznie uśmiechnięta dziewczyna zmaga się tam, gdzie my zwykli podróżnicy nie wytrzymalibyśmy nawet dnia.
Wielka przygoda i lekcja pokory wobec siły i piękna przyrody.
tekst i zdjęcia: Iwona Guzowska