Każdy z nas ma swoje marzenia, które stara się realizować podczas życia. Czasami są bliskie i wręcz namacalne, niekiedy odległe i mało realne. Tak było i z naszym marzeniem, które to narodziło się pewnego, już dawno zapomnianego dnia. Dzień przeminął, ale zakiełkowana myśl dojrzewała powoli, nieskrępowana żadnymi ograniczeniami. Nie wiemy dlaczego Nordkap, dlaczego to miejsce obraliśmy za cel naszej podróży. Wiele osób pukało się w głowy, śmiało się z naszej decyzji, ale to tylko nas coraz bardziej motywowało i dodawało energii do dalszej pracy.
W końcu nastał ten dzień, dzień rozpoczęcia podróży. Po miesiącu było już po wszystkim. Okazało się, że ta podróż była nie tylko estetycznym doznaniem, ale nauczyła nas wielu nowych rzeczy, nie tylko o nas samych, ale i odnośnie wzajemnych relacji. Co to jest przyjaźń, odpowiedzialność za drugą osobę, walka z własnymi słabościami… Zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie przekazać wszystkich emocji, które towarzyszyły nam podczas blisko miesięcznej podróży, ale mamy nadzieję, że opis i parę dołączonych zdjęć pozwoli odczuć Wam, chociaż w niewielkim ułamku to, co towarzyszyło nam podczas wyprawy… i dlaczego nie dojechaliśmy do Norwegii 🙂 ”
dzień 1 – 28 czerwiec
Czekaliśmy zbyt długo na ten dzisiejszy dzień. Kilka lat marzeń, które dopiero teraz mają możliwość realizacji. Czy dzięki takiej zwłoce jesteśmy lepiej przygotowani? Tego nie wiemy, ale jesteśmy pełni zapału i wiary, że damy radę dojechać tam gdzie zaplanowaliśmy – NordCapp naszym przeznaczeniem!
Jest przyjemny rześki poranek. Jadę autobusem na miejsce spotkania, bez bagaży, bez sakw. Arek ma czekać na mnie w sklepie swojego brata, w którym zostawiliśmy cały nasz sprzęt.
Poprzedniego dnia, do późnych godzin nocnych pakowaliśmy ekwipunek. Pakowaliśmy to może niewłaściwe słowo, może bardziej odpowiednim będzie: upychaliśmy! Mnóstwo jedzenia (jedzenie liofilizowane, kaszki, mleko w proszku, suszonki itp), rzeczy do ubrania, 2 kilogramy lekarstw, części zamienne do rowerów, mapy i przewodniki, namiot, karimaty, śpiwory… Nie, nie!!! Za dużo tego! Na moim rowerze sakwy przednie i tylne, namiot i śpiwór. Spójrzmy na rower mojego przyjaciela: tylko sakwy tylne… Uff, jak on ma lekko. Płonne marzenia! Nieszczęśnik musi ciągnąć jeszcze przyczepkę Extrawheel z ciężarem ok. 30 kg! Zdecydowanie wolę mój rower i moje sakwy, również ciężkie, cholernie ciężkie…
Dobra, nareszcie jestem w sklepie. Mojego kolegi jeszcze nie ma. Śpi. Czekam. On wciąż śpi. Czekam z bratem mojego kolegi. On wciąż śpi. Obudź się, obudź się nareszcie! Mamy wiadomość, że Arek się obudził i lada moment przyjedzie!
Pogoda się nie zmienia, jest wciąż przyjemnie, idealny ranek na wycieczkę rowerową! Nogi rwą się do pedałów, dłonie gotowe do sięgnięcia za kierownicę. Pedałować i jechać, coraz szybciej i dalej! Ku wspaniałej Norwegii!
Nareszcie przyjeżdża zaspany kolega z burzą włosów w nieładzie. Zaspał! No cóż zdarza się! Szybko wystawiamy rowery, mocujemy sakwy, pozostałą część bagaży, przyczepkę… Wygląda to dość przerażająco, zwłaszcza, kiedy próbuje się podnieść rower. Sami tego chcieliśmy.
Ostatnie pożegnanie, smutek na twarzy najbliższych. Zdziwienie na twarzach okolicznych gapiów. Cała Polska wyjeżdża do pracy na Zachód Europy. Tych nie stać nawet na bilet!
Wskakujemy na rowery, o masakra!, na tym nie da się jechać! Niestabilnie, rower chybocze się na boki, gdzie są noski? Nie mogę ruszyć; czy przyczepka się nie odpięła?! Jedziemy? Jedziemy!
Jedziemy do fryzjera. Mój kolega postanowił obciąć się po angielsku, z irokezem pośrodku.
Kilkadziesiąt minut później mijamy rogatki Piły i robimy pierwszą przerwę w trakcie wyprawy! Z tej okazji otwieramy pół litra, potrzebujemy tylko 20 minut, aby opróżnić butelkę i ruszyć dalej.
Żartuję, żartuję!!!
Przejechaliśmy 2 km. Ach jaki ten świat jest piękny z siodełka! Pierwsze zdjęcia, pierwszy łyk wody z bidonu. Pierwszy tir przejeżdżający o centymetry obok naszych rowerów. Podmuch powietrza wrzuca nas prawie do rowu. Pierwsze koty za płoty! Nie damy się! W końcu wypiliśmy pół litra… Żartuję!!!
Co za ludzie…
Kierujemy się na Gdańsk. Oczywiście nie planujemy dojechać nad morze w dniu dzisiejszym. Mamy w planach zrobienie około 100 km. Nie pogniewamy się, gdy stanie się to naszą normą podczas podróży po Skandynawii.
Pierwszy dłuższy postój robimy na 50 kilometrze. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej i wypijamy po saszetce żelu energetycznego Isostar. W bidonach mamy również kolejny produkt tej firmy, a mianowicie napój izotoniczny. Fantastyczna sprawa! Napoje towarzyszyły nam przez całą podróż, urozmaicając naszą skromną dietę, jak i dając nam ten potrzebny power, aby z radością śmigać po skandynawskich drogach.
Po kolejnych dwóch godzinach jazdy pogoda zaczyna się robić coraz gorsza. Nadciągają granatowe, ciężkie chmury. Idzie na burze, idzie na deszcz. Tylko na deszcz. Chowamy się pod wiatą autobusową czekając na przejaśnienie, w międzyczasie przygotowujemy sobie obiad! Precyzyjnie powinno być: obiadokolację. W tym celu wyciągamy: specjalną butlę z benzyną, palnik, dwie zupki, kocherek, i kucharz Arkadiusz zaczyna gotować. Na początku mamy trudności z opanowaniem palnika, wynikiem czego jest okopcony garnek. Chwila i jest normalny płomień bez zbędnego dymu. Istnieje pewna obawa, że płomień może pochłonąć przystanek z naszymi rowerami… Po dziesięciu minutach sytuacja jest opanowana. Woda bulgocze w garnku z torebkami zupy. Po kolejnych dziesięciu minutach zaczynamy zjadać chleb, woda bulgocze, a nasze zupki wciąż zimne. Nam również jest zimno, ponieważ nim dojechaliśmy do bezpiecznej przystani, deszcz zdążył nas porządnie zmoczyć. Krople deszczu głośniej i głośniej uderzają w dach przystanku, zrobiło się chłodno. Woda bulgocze – zupki chłodne. Kolejne samochody mijają nas obojętnie, kolejne skibki chleba połykamy szybko. Woda wrze – zupki chłodne. Nasza cierpliwość się kończy. Woda przestaje bulgotać i zjadamy chłodne zupki.
Po godzinie biwakowania pod wiatą autobusową, w końcu decydujemy wyruszyć dalej. Przestało padać!
Mijamy Chojnice i zaczyna się ściemniać. Jedziemy w lesie, jest cicho i spokojnie. Zatrzymujemy się na leśnym parkingu i zaczynamy zastanawiać się nad przyszłym noclegiem. W końcu dojeżdżamy do Burs, gdzie znajdujemy miejsce do spania w … salce katechetycznej! Ksiądz nam zaufał, my jemu.
Dopiero po północy kładziemy się do łóżek, tzn. wskakujemy w śpiwory i zasypiamy. Dobra, jeszcze chwileczkę. Jeszcze nie śpimy.
Podsumujmy ten pierwszy dzień. Zrobiliśmy dzisiaj ponad 125 km. Jesteśmy zmęczeni, może nie samą jazdą, ale ruchem samochodowym! Mijające nasz stada rozszalałych tirów traktowały nas jak intruzów na drodze! Ciągłe skupienie, napięcie i lekkie zdenerwowanie, aby nie wpaść w koleinę. Ale to minęło. Jutro jedziemy dalej. Kończę, bo już mi się nie chce pisać. Spać!
Noga mnie boli…
dzień 2 – 29 czerwiec
Wprawdzie ustawiliśmy sobie budziki na 7.45, to wstaliśmy grubo po godzinie 8 . Zanim spakowaliśmy się i usadowiliśmy się na rowerach było już po godzinie 10. Pojechaliśmy na dworzec kolejowy, ponieważ z naszych kalkulacji wynikało, że nie zdążymy na prom. Okazało się, że nie mamy żadnego połączenia, które pozwoliłoby na czas dotrzeć do Gdańska. Prom odpływa o godzinie 20.00, a przed nami kolosalna odległość do pokonania!
Brak czasu nie był na tyle wielkim zmartwieniem, aby nie pozwolił nam pokręcić się po centrum, celem kupienia czapeczki na głowę oraz śniadania.
I tak, po godzinie 11.00 wyjeżdżamy z uroczej miejscowości. Uroczo było na początku, kiedy wyjeżdżaliśmy z centrum, później Arek narzucił niesamowite tempo, którym gnaliśmy przez najbliższą godzinę. I tak dojechaliśmy do Konarzewa, gdzie zaczęliśmy szukać transportu do Gdańska.
Na rynku taksówkarz zaproponował nam dojazd za 250 zł. Po kilkuminutowej naradzie postanowiliśmy odrzucić ofertę i skupić się na dalszym poszukiwaniu tańszego transportu. Taksówkarz dogonił nas chwilę później, obniżając cenę o kilka złotych, ale i tym razem odrzuciliśmy współpracę.
Na pobliskim straganie urocza straganiarka skontaktowała się ze swoim znajomych, który zadzwonił do swojego znajomego, którego znajomy prowadził firmę transportową i w ramach umowy bez paragonu, zgodził się zawieźć nas za 170 zł do samego portu.
Oszczędził nam niepotrzebnych nerwów, niepokoju czy będziemy na czas. Oszczędził… Zarobił! Ale za spokój trzeba płacić. No i ta satysfakcja, kiedy patrzyliśmy z kabiny na mijanych rowerzystów, pędząc 60km/h, a oni zaledwie 20km/h, no może 24km/h … No!
Teraz jesteśmy już na promie. Siedzimy w barze i pijemy piwko, pewnie jedno z ostatnich w ciągu najbliższych tygodni. Śpiwory mamy ze sobą, ponieważ nie wykupiliśmy kajut. Zastanawiamy się jak to będzie w Skandynawii, po raz kolejny cieszymy się, że udało się nam wreszcie wyruszyć.
Po raz pierwszy zasypiam w barze. Na podłodze. W śpiworze.
dzień 3 – 30 czerwiec
Ojojoj, jo, jo… Obudziliśmy się przed godziną 7.00. Do cumowania pozostawało jeszcze sporo czasu. Spakowaliśmy to co było do spakowania i po porannej toalecie poszliśmy na kawę. Rozsiedliśmy się wygodnie przy stoliku i obserwowaliśmy przechodzących pasażerów. Niewielu chętnych na pierwszy poranny posiłek. I scena jak z filmu Barei.
Kierowca tira przechodzi koło bufetu, aby dostać się na salę, na której serwują śniadanie. Steward zatrzymuje delikwenta, pytając go o hasło.
– Hasło?
– Jakie hasło? -pyta się kierowca.
Mężczyzna z wrodzoną inteligencją zapytuje:
– Kierowca? Na śniadanie?
Po otrzymaniu potwierdzenia, steward zniża głos i szeptem mówi:
– Formuła.
Kierowca powtarza i obsługa z uśmiechem na twarzy wskazuje ręką na salę.
– Zgadza się. Zapraszamy.
A za oknem pochmurnie… Łyk kawy, kolejny i czujemy się znacznie lepiej. Nareszcie widać zarys portu! Jesteśmy coraz bardziej zniecierpliwieni i podekscytowani. Już niedługo, już za momencik czas zacząć właściwy etap podróży!
Ostatecznie jesteśmy w porcie, prom bezpiecznie zacumował i można schodzić do luku! Tłoczno i gwarno, kierowcy tirów, gawiedź jadąca do pracy w Szwecji oraz rowerzyści w liczbie pięciu!
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że pada. I to pada okropnie mocno! Pierwsze minuty na rowerze i jesteśmy całkowicie przemoczeni! Wjeżdżamy na drogę N73 i po chwili zjeżdżamy na zatoczkę autobusową i…, tak, tak! Zakotwiczamy na wiacie autobusowej. Pięknie, pięknie! Nie tak miało być! Słońce, orzeźwiający wiatr, przyjemność z jazdy na rowerze! A tu co? Deszcz, wiatr w twarz, bryzgi wody z przejeżdżających samochodów i do tego chłodno! Ja chcę do domu! Nie chce mi się jechać w takiej pogodzie! Dobrze, dobrze, nie bądźmy malkontentami, trochę optymizmu i zapału! Sami tego chcieliśmy! Zdawaliśmy sobie sprawę w co się pakujemy! Czas zmienić postawę! W tył zwrot i wracamy do portu!
Ponieważ z mapy wynikało, że droga N73 za kilkadziesiąt kilometrów przechodzi w autostradę, a jednocześnie nie mając ochoty jechać główną drogą postanowiliśmy poszukać innej drogi do Sztokholmu. Zjechaliśmy z głównej na podrzędną, biegnącą wzdłuż torów kolejowych. Nie była to droga asfaltowa, lecz utwardzona kamieniami i żwirem. Po pół godziny konkluzja była następująca: wracamy na N73 i najbliższym skrzyżowaniu kierujemy się do jakiejkolwiek miejscowości i stamtąd jedziemy do Sztokholmu. Zrobiliśmy tak jak postanowiliśmy. Po godzinie błądzenia pośród osiedlowych uliczek wróciliśmy na trasę N73.
Po 30 km droga główna N73 przechodzi w autostradę dlatego musieliśmy z niej zjechać i podążać dalej ścieżkami rowerowymi. Droga do Sztokholmu nie jest najlepiej oznaczona, wiele znaków jest zniszczonych przez wandali. Osobiście kierowaliśmy się za pomocą kompasu i zasięgając informacji u napotkanych Szwedów. I Szwedek również.
Nocleg znaleźliśmy na opustoszałym polu golfowym. Opustoszałe było zapewne ze względu na porę dnia, bowiem gdy ostatecznie zdecydowaliśmy się rozbić tam namiot była już godzina 21. O tej porze było jeszcze widno. I strasznie…
Jesteśmy gdzieś na odludziu, pośród drzew i dołków golfowych. W tle ujada pies, nikt się nie kręci wokół namiotu. Rowery poza namiotem… Sztokholm zobaczymy jutro. Mam nadzieję. Ktoś chodzi koło namiotu…? Idę sprawdzić… Nie idę… Idę spać. Ale nie mogę zasnąć, bo jest jasno na dworze, w namiocie również. Może nie jasno, ale szaro, przeciwieństwo słowa ciemno… Niejasno. Niejasno, to ja się wyrażam. Znowu ktoś chodzi… Chyba mi się wydaje.
dzień 4 – 1 lipiec
Zaczynamy nowy, kolejny miesiąc, ale dopiero czwarty dzień podróży. Za oknem deszcz. Dla tych co mają okna. My patrzymy przez szparę namiotu i namiotem wstrząsa głośnie westchnienie. Jest wcześnie rano, na naszych rowerowych stoperach wybiła 8.00. Leżymy przez kilkanaście minut w namiocie, ale cóż, deszcz nie deszcz czas wstawać; bo być może jakiś amator niedzielnego golfa, w deszczowy poranek zjawi się z kijami i pogoni nas dużo szybciej, niż my mamy zamiar to pole opuścić. Niezależnie od pogody trzeba złożyć mokry namiot, pod którym zagościmy ponownie za kilka godzin.
Jazda mija spokojnie, pogoda z każdym kilometrem zdecydowanie się poprawia, jesteśmy coraz bliżej centrum Sztokholmu. Gdy dojeżdżamy do Gamla Stan słońce praży niemiłosiernie. Z wielkim bólem zdecydowaliśmy, że w dniu dzisiejszym odpłyniemy z przepięknej stolicy Szwecji w kierunku Finlandii. Warto byłoby poświęcić zdecydowanie więcej czasu na zwiedzanie miasta, lecz jesteśmy ograniczeni czasowo i nie możemy pozwolić sobie na swobodne włóczenie się pośród pełnych uroku, szwedzkich uliczek. Mamy czas tylko do 20, ponieważ o tej godzinie odpływa prom do Turku. Przez te kilka godzin jeździmy po centrum.
Piękna pogoda nie odpuszcza do samego końca. Kilkadziesiąt minut przed godziną zero, ustawiamy się grzecznie w kolejce na prom. Jesteśmy jedynymi rowerzystami w tym dość długim ogonku. Z pewnym podziwem i zazdrością spoglądamy na motorowerzystów na swoich ścigaczach. Ale nie dajemy nikomu tego poznać, z dziarskimi minami przemykamy koło samochodów i wjeżdżamy…, wprowadzamy, rowery na pokład promu.
Spędzamy kilkanaście minut w ładowni gdzie próbujemy zabezpieczyć cały nasz dobytek. O ile na polskim promie obsługa szybko i fachowo poradziła sobie z naszymi rowerami, mocując je w taki sposób, że byliśmy spokojni, że nie wydarzy się z nimi żadna katastrofa, to tutaj, na Viking Line zostaliśmy potraktowani dość obcesowo. Sami musieliśmy ustawiać nasze rumaki i obwiązać je linami w ten sposób, aby nie porysowały stojących obok nas, jak na nasze warunki, dość luksusowych aut. W końcu udało nam się w miarę bezpiecznie zabezpieczyć to, czego nie mogliśmy ze sobą zabrać i jako jedni z ostatnich wyruszyliśmy na zwiedzanie statku.
Prom jest zdecydowanie odmienny aniżeli ten, który płynęliśmy do Szwecji. Różnica jest zasadnicza, ponieważ płynąc z Polski gościliśmy na promie towarowym, a tutaj mamy do czynienia z pasażerskim. Jest całkiem sympatycznie. Kilka sklepów, bar z dyskoteką, mnóstwo ludzi. Po zapoznaniu się z planem promu udajemy się do łazienki, aby nareszcie wziąć prysznic!
W końcu wypływamy z portu! Mijamy liczne maleńkie wyspy na których usadowiła się stolica Szwecji. Wszystko skąpane jest w żółto-czerwonym świetle zachodzącego słońca.
dzień 5 – 2 lipiec
Dobry! Płyniemy promem do Turku. Zbliża się godzina 6.00 rano, a ja jeszcze nie zmrużyłem oka! Niedługo, według mapki, która jest umiejscowiona na ścianie poziomu I, będziemy na miejscu. Kolorowe diody palą się na czerwono, wskazując aktualną pozycję na trasie. Jestem zmęczony, ale nie mam, gdzie spać! Wszystkie fotele i ławy są pozajmowane, a na podłodze nie będę leżeć ponieważ nie wziąłem ze sobą śpiwora. Mój kolega nie przejmuje się tym i śpi na ziemi w najlepsze!
Byliśmy w barze na imprezce. Jedno małe piwko na spółkę, bo tylko tyle mieliśmy pieniędzy przy sobie. Kapela grała, kilka parek tańczyło: damsko-damskie pary. Ledwo wypiliśmy browara, trzeba było uciekać. Nie, nie! Nie zrobiliśmy dymu, tylko imprezę czas było zakończyć. Kapela ukłoniła się nisko, podeszła pani kelnerka i powiedziała: Zamykamy. Poszliśmy sobie dalej.
Błądziliśmy po promie, z jednego poziomu na drugi, szukając miejsca na spokojny sen. Nie znaleźliśmy. Ale za to natknęliśmy się na parę rosyjskich artystów grających na akordeonie rosyjskie standardy folkowe! Coś niesamowitego, szkoda, że tego nie mogłaś usłyszeć! Żałuję, że nie grali do samego rana… Po koncercie włóczyliśmy się samotnie dalej. No i w końcu utknęliśmy tutaj, w barze przy komputerach. Jeden śpi, drugi pisze, bo zasnąć nie może.
Dobra. Muszę kończyć, bo zapłacone pół godziny właśnie się kończy.
Chce mi się spać, ale i tak nie zasnę. O! Kolejny nocny marek. Ależ ziewa!
Pozdrawiam!
Co mam napisać? Przejechaliśmy ponad 100 km, ale jesteśmy nie dalej, niż 80 km na północ od Turku… Gdzieś zgubiliśmy 20 km… Nie wiem gdzie. Pewnie tam gdzie błądziliśmy. Dlaczego błądziliśmy? Nie wiem.
Jesteśmy zmęczeni, niewyspani. Z Turku pojechaliśmy drogą 204, w okolicach Ylane skręciliśmy na podrzędną drogę, aby po około 20 km wjechać na drogę 41.
Ostatnią godzinę naszej jazdy poświęciliśmy na szukanie noclegu. Przed nami zachodzące słońce na prawie bezchmurnym niebie, za nami prawie bezchmurne niebo, a my musieliśmy jechać, akurat w deszczu!!! Nie mogło padać wcześniej?! Kiedy na przykład wyjeżdżaliśmy z portu, albo dwie godziny wcześniej?! Dlaczego teraz i na tak niewielkim odcinku?
Rozbiliśmy namiot w jakimś magazynie. Wygląda to na skład kostki brukowej. Właściciel, który nie mówił po angielsku, zrozumiał nas, o co prosiliśmy, o co chcieliśmy zapytać. Jak powstał wszechświat, czym są te małe ludzkie drobinki rozrzucone po całym globie. Dlaczego ludzka koegzystencja jest tak bolesna?
Tak… Sądziłem, że to był Hiszpan. To był Fin. Ale ten język jakoś tak dziwnie brzmi. Dźwięcznie jak hiszpański…
Padam z nóg. Idę spać. Aras już w namiocie chrapie.
dzień 6 – 3 lipiec
W dniu dzisiejszym od samego ranka przepiękna pogoda! Słonecznie i bardzo ciepło!
Wstaliśmy około godziny 9.00 obudzeni ciężkim sprzętem jeżdżącym koło magazynu. Chcieliśmy uniknąć zbędnych pytań odnośnie naszego tymczasowego zakwaterowania, dlatego spakowaliśmy się w oka mgnieniu i ruszyliśmy dalej. Jednakże nie bylibyśmy sobą, aby nie zatrzymać się na chwilę, aby pod pretekstem suszenia rzeczy i przeglądu technicznego rowerów, zrobić sobie dłuższą przerwę.
Kilka godzin później kolejny postój, tym razem na obiad. Hmmm… Obiad, jeżeli można tak rzec o duszonych ziemniakach z proszku. Ale je się to, co się ma. Po tak sutym obiedzie, kolejne dwie godziny poświęciliśmy na sjestę marząc o malutkich motorkach przy rowerach…
Wszystko co dobre szybko się kończy. Minęliśmy Vammala i zaczęły się górki. Podjazd – zjazd. I tak przez kilkanaście kilometrów. Jeszcze raz: zjazd – podjazd. Jeszcze raz? Ok. Zjazd – podjazd. Jechaliśmy tak, bez dłuższych przerw, aż do godziny 22.30. Dopiero wówczas zaczęliśmy szukać noclegu. Minęliśmy Haijaa i nad brzegiem jeziora spoczęliśmy na odpoczynek.
Teraz dobiega 1.30, jest widno, ptaki śpiewają. Chciałbym napisać, że ciemna noc spowiła okolicę. W ciemnej gęstwinie otaczającego nas lasu dobiegają tajemnicze pomruki i spanie… Ale nie, tu jest jasno. Cóż, druga zmiana idzie spać. Dobranoc
dzień 7 – 4 lipiec
Przywitał nas przepiękny poranek! Nie ma co, jesteśmy rozpieszczani przez pogodę! Tak trzymać!
Pakowaliśmy się długo, przypatrując się plażowiczom. Nie podglądaliśmy, tylko przypatrywaliśmy się i jednocześnie podziwialiśmy amatorów kąpieli, w bądź co bądź, zimnej wodzie. My ograniczyliśmy się do podstawowych środków higieny, myjąc się jednym palcem. O przepraszam, wczoraj po północy Aras się kąpał w tej lodowatej wodzie!
Orzeźwieni i nieco stępieni przez gorące powietrze ruszyliśmy pod górkę, pchając nasze rowery leśną, stromą ścieżką. Jezioro znajdowało się w niewielkiej niecce, gdzie różnica poziomów, między taflą wody, a drogą wynosiła około 100 m. Po tej dwudziestominutowej walce byliśmy już zdecydowanie zmęczeni, a czekało na nas jeszcze kilometry pedałowania.
Okazało się, że trasa nie jest wcale lepsza niż poprzednio. Monotonne, krótkie i ostre wjazdy, przy wszechogarniającej spiekocie kosztowały nas wiele wysiłku i wylanego potu. O ile jeszcze byliśmy wstanie pogodzić się z taką przeprawą, to 27 km przejechane drogą w budowie (droga 65), składającej się głownie z kamieni było ponad nasze siły! Postanowiliśmy odpocząć na obiad.
W dniu dzisiejszym szef kuchni polecał fasolkę po bretońsku i gulasz wołowy. Obiad z proszku. Jest już godzina 0.30, a ja wciąż mam posmak fasolki.
Rozbiliśmy się na placu, gdzie wydobywa się piasek, przed miejscowością Vaskives. Jest cicho i spokojnie, tylko komary nam dokuczają.
Minął pierwszy tydzień naszej podróży. Czas na pierwsze podsumowania.
Przejechaliśmy ponad 500 km przy sprzyjającej pogodzie. Sprzęt spisuje się dobrze. Przyczepka Extrawheel okazał się doskonałym pomysłem, jest pojemna i stabilna. Z tą kubaturą mieliśmy czasami kłopoty, dlatego ważne jest zapakowanie rzeczy w taki sposób, aby najbardziej potrzebne znajdowały się zawsze na górze worków. Jedynym niebezpieczeństwem były mijające nas duże ciężarowe samochody, wówczas przyczepka chybotała się na obie strony.
Druga rzecz z której jesteśmy bardzo zadowoleni to nasza kuchenka turystyczna na benzynę, w którą zaopatrzyła nas firma Cristobal!łatwy w obsłudze, zajmujący dużo mniej miejsca niż gdybyśmy zdecydowali się na kochery z gazem.
O nas samych możemy napisać tylko tyle, że jesteśmy troszeczkę przemęczeni, ale wciąż zadowoleni. Jedynie co nas martwi, to to, że nie spotkaliśmy jeszcze żadnego łosia. Może jutro.
Krajobraz jest dość monotonny, przede wszystkim las i las. No, i żadnych łosi.
dzień 8 – 5 lipiec
Kolejny gorący dzień. Od samego ranka zjazdy i podjazdy. Kilka kilometrów po wyruszeniu zatrzymujemy się na stacji benzynowej, aby uzupełnić paliwo w kuchence i napić się kahvi. Krajobraz, biorąc dużą poprawkę, niczym z westernu. Samotna stacja benzynowa pośrodku wykarczowanego kilkukilometrowego wielkiego placu. Wszędobylski kurz z gorącym powietrzem wdziera się leniwie do płuc. Znudzeni ludzie wolno przemieszczają się pomiędzy dystrybutorami. Majaczący w oddali asfalt rozpływa się pod naciskiem przejeżdżających samochodów. Kawa się skończyła. Trzeba ruszać.
Dojechaliśmy do Virrat, lecz nie wjeżdżaliśmy do centrum, tylko zatrzymaliśmy się w pobliskim centrum handlowym, gdzie zaopatrzyliśmy się chleb i wodę. Zjechaliśmy z drogi 65 i wjechaliśmy na osiemnastkę. Trasa się uspokoiła. Była dość łagodna, bez uciążliwych zjazdów i podjazdów. Ale prawdopodobnie zmienia się pogoda, ponieważ zaczął wiać dość mocny wiatr. Potwornie utrudniając jazdę, gdyż dmuchał nam prosto w twarz, tak że nawet podczas zjazdów trzeba było pedałować, aby utrzymać prędkość 22km/h.
Zbliża się 23.30. Namiot rozbiliśmy w lesie, godzinę jazdy rowerem od Pihtusulki. Nic lepszego nie udało się nam znaleźć.
dzień 9 – 6 lipiec
Pomału mija kolejny etap podróży. Zmieniła się pogoda i dzisiejszy dzień przywitał nas deszczem, który towarzyszył nam podczas jazdy.
Mnie złapał kryzys i nie chciało mi się jechać. Nigdzie! Nie byłem sam, ponieważ Aras również narzekał.
A zaczęło się to wszystko rano…
Budzik w moim umyśle dzwoni nieprzerwanie, delikatny sygnał tańczący w mojej głowie przywraca mnie światu. Nieśpiesznie otwieram oczy i słyszę szelest uderzających kropel o płótno namiotu. Ból w mięśniach miesza się z udręką biegnącą ze spalonej skóry, każdy skręt ciała jest niczym średniowieczna tortura. Poprzez mur ustawiony z sakw dostrzegam Arka piszącego w swoim dzienniku. Rozmawiamy przez kilka minut o konieczności opuszczenia miłego i sucha pomieszczenia, i wyruszenia w dalszą drogę. Ale nasz pobyt w namiocie przeciąga się jeszcze przez kilkanaście minut zanim ubierzemy się i zaczniemy ponownie pakować bagaże na rower.
Po załadowaniu wszystkiego nie mamy możliwości, aby zjeść śniadanie dlatego czym prędzej wyjeżdżamy w celu poszukania skrawka czegokolwiek, co był ochroniło nas przed deszczem.
Po godzinie jazdy natrafiliśmy na budynek samotnie stojący w lesie, który służy okolicznym mieszkańcom zaszytym w ciemnej głuszy do weekendowych spotkań i zabaw. Bez zbędnych wyrzutów sumienia, że naruszamy czyjąś własność przechodzimy zmoczeni, przeziębnięci i głodni do pomieszczenia pozbawionych drzwi i okien. Przez najbliższe półgodziny suszymy ubrania, zjadamy ostatnie pół bochenka chleba. Skończyła się nam benzyna i nie mamy możliwości przygotowania gorącego mleka.
Zza otworów okiennych przeziera szare, skąpane w deszczu niebo. Chłód przenika nas na wskroś i nic nie wskazuje na jakąkolwiek zmianę. Pomimo ciemno-szarych kolorów jesteśmy w doskonałych humorach. Wygłupiamy się przy muzyce Strachy na Lachy, ładujemy komórki i odpędzamy komary.
W końcu przestaje na chwilę padać i jedziemy dalej trasą 58. W miejscowości Kangasaho spotykamy rodaka mieszkającego tam od sześciu lat, który przesłał nam sms-em prognozę pogody na najbliższe trzy dni: pochmurnie, deszczowo, temperatura maksymalna 20-21°C. Czyli stosując skrót myślowy: pogoda do d… Nie zabrzmiało to optymistycznie, jak i miejsce w którym zdecydowaliśmy się zrobić przerwę na obiad: prosektorium koło cmentarza. Miejsce idealnie wpasowało się w warunki pogodowe. Ale każda przerwa na posiłek wprawia nas, zwłaszcza mnie, w dobry humor. Ziemniaki z proszku, chleb, czekolada i gorący kisiel. Standard w naszym wydaniu.
Kilka kilometrów za miejscowością Vastinki, kończymy dzisiejszy etap podróży, przejechawszy tylko 77 km.
Nocujemy w przebieralni nad jeziorem w kabinie dla kobiet. Zbliża się 1.00. Komary dokuczają, ale chociaż nie trzeba rozstawiać mokrego namiotu. No cóż, wygód nie potrzebujemy, chociaż przez głowę przebija się wspomnienie o łóżku i czystej, pachnącej pościeli, o młodych ziemniakach, kotletach, surówkach, autobusie…
Na 30 lipca planujemy dojechać do Narviku i wracać samolotem do Polski. Nici z Nordcapp?
dzień 10 – 7 lipiec
Najdroższa!
Wybacz mi, że nie pisałem do Ciebie przez tak długi okres czasu. Ból i zmęczenie spowodowane całodzienną jazdą nie napawają optymizmem i chęcią, aby cokolwiek więcej napisać, niż kilka zdań w esemesie. Dzisiaj nadrabiam zaległości, wiedz o tym, że tęsknota za Twoją osobą przenika każdą komórkę mojego ciała, każdego dnia coraz bardziej i bardziej.
Z każdą minutą oddalam się od Ciebie, dalej i dalej na północ. Jesteśmy już tylko 206 km od Oulu, miasta założonego przez króla Szwecji Karola IX.
Rozbiliśmy namiot na pustym kempingu, założonym w 1957 roku.
Kochanie, dzisiejszy skrawek błękitnego nieba, który niczym efemeryda pojawił się na chwilę, przypomniał mi Twoje ciemna, kasztanowe włosy. Tylko myśl o Tobie, o Twoim pełnym ciepła i szczerym nastawieniu do świata popycha mnie naprzód, pragnąc jak najszybciej spotkać się z Tobą ponownie. Ale i tak każdy kolejny dzień, to kolejne kilometry dalej od Ciebie.
Wyobraź sobie, że dzisiaj po południu, kiedy ostry wiatr smagał nas po tyłkach, podjęliśmy decyzję o kontynuowaniu dalszej drogi autostopem! Rowery na pakę i heja, kilka kilometrów do przodu. Ha, ha, ha! Tak, tak, Maleńka, Ty Moje Kochanie! Wpadliśmy na ten wariacki pomysł odpoczywając na przerwie obiadowej. Po godzinie jazdy zatrzymaliśmy się na parkingu, ściągnęliśmy sakwy z jednego roweru i udawaliśmy, że mamy poważną awarię… Wiem jak teraz z politowaniem kiwasz głową i myślisz o nas jak o frajerach, którzy zostali złamani przez deszcz, wiatr i zmęczenie. Jak lumpy spod spożywczego sklepu, którzy opróżniwszy kilka butelek taniego wina, krzyczą, że u Zdzisia jest jeszcze litr wódki i co? oni jej nie opróżnią?! Oni pewnie by dali radę, ale nie my…
Wracając do przerwanego wątku Stokrotko Najbliższa Mi, stanęliśmy na parkingu i wypatrywaliśmy busa. Pierwsza okazja przytrafiła się już po kilku minutach machania. Zatrzymał się pewien jegomość, konkretnej postury, który miał zapakowany tył samochodu sprzętem nagłaśniającym. Pomimo naszych usilnych prób, rowery nie zmieściły się do środka i ponownie staliśmy samotnie, obojętnie mijani przez przejeżdżające automobile. Niestety, nikt przez najbliższe półtorejgodziny nie zechciał się zatrzymać. Sama wiesz jak to jest w życiu, gdy kogoś potrzebujesz, to nie ma nikogo na wyciągnięcie ręki; udajesz, że potrzebujesz – nie ma nikogo; gdy nikogo nie potrzebujesz i chcesz być sama, to cały tabun znajomych przychodzi powiedzieć tobie dzień dobry. Ale ja nie o tym chciałem Tobie napisać moja Ukochana!
Przepraszam, że w moim liście poruszam takie sprawy. Pewnie zamartwiasz się o mnie, myśląc: co ten mój biedaczek tam porabia? Niepotrzebnie Ciebie zamartwiam takimi sprawami, ale co, moja Czterolistna Koniczynko, mogę Tobie napisać, kiedy wszystko mnie zdrowo napierdziela! Kolano, odkąd zrobiłem wycieczkę przed samą wyprawą, boli mnie jak cholera! Czasami mocniej, czasami mniej. Ale boli i kropka! Tyłek jeszcze się nie odzywa, ale czasami wiercę się tak na tym niewygodnym siodełku, że boję się, o Matko ja się boję!, że wyrżnę w przejeżdżający samochód bądź zryję pobocze. Pogoda jest tak denerwująca, że czasami miałbym ochotę zatrzymać się w pierwszym lepszym barze, kupić wódkę i zostać w nim do rana. Pochmurnie, pada i chłodno. Tak, teraz chłodno, a parę dni wcześniej było tak gorąco, że gotowałem się jak jajko we wrzątku.
Poza tym nie dojadam! Jestem ciągle głodny! I wiesz co? Zjadłbym nawet tą niedobrą wątróbkę z przypaloną cebulką, którą raczyłaś mnie od czasu do czasu, a ja, byłem mało asertywny, aby powiedzieć Tobie, że ja nie znoszę wątróbki, tak samo, jak Twojego kolegi Bartka! Fuck, jak on mi działa na nerwa, nawet teraz gdy o tym myślę, to się cały trzęsę i miałbym ochotę mu wylutować, albo nakarmić gulaszem wołowym z proszku!!! I co? I co?! Nic.
Maleńka muszę kończyć ten mój króciutki liścik, bo jest szaro na dworze, a latarka, którą oświetlam sobie skrawek papieru daje bardzo słabe światło. Wspomnę jeszcze, że obok nas w restauracji trwa dyskoteka, ale oczywiście nie pójdę, tylko wezmę prysznic, umyję zęby, wyperfumuję się i pójdę spać. Bo jutro trzeba być wypoczęty do dalszej drogi.
Całuję Ciebie gorąco, Twojego kota i rybę Punię.
dzień 11 – 8 lipiec
Nie chciałbym zaczynać każdodniowej relacji z podróży informacją o pogodzie. Ale jest ona bardzo istotna, gdyż kształtuje nasze samopoczucie, co z kolei związane jest z komfortem jazdy, a dzień dzisiejszy to deszcz, trochę mniej deszczu i dużo, bardzo dużo deszczu. Temperatura podobna jak wczorajsza, nie była większa niż 16°C.
Praktycznie nie mam co napisać o dniu dzisiejszym. Nuda. Jedziemy trasą E75.
Zadecydowaliśmy ostatecznie, że dajemy spokój z Norwegią i jedziemy do Szwecji. O naszej rezygnacji z wytyczonego planu zadecydowało kilka czynników, którym się poddaliśmy. Nie uważamy, że przegraliśmy nasze marzenia. Podjęliśmy najbardziej racjonalną decyzję decydując się na zmianę planów. Owszem, pozostanie pewien niedosyt, że nie dojechaliśmy tak gdzie założyliśmy, ale nie ma co rozpaczać, tylko skupić się na pokonywaniu kolejnych kilometrów. Najważniejsze, że dopisują nam humory!
Zakończmy zatem ten dzień informacją gdzie śpimy. Na łóżku, pod dachem!
Przekroczyliśmy skrzyżowanie dróg E75 z 27 i zaczęliśmy szukać jakiegoś pomieszczenia, w którym moglibyśmy przenocować, nie rozbijając namiotu.
Natknęliśmy się na niewielką stodołę schowaną pośród drzew kilka metrów od drogi. Podjechałem do najbliższego domostwa, aby zapytać się o pozwolenie przenocowania w tym miejscu. Gospodarz, z którym nie mogłem się porozumieć po angielsku, zrozumiał z mojej gestykulacji, że szukam z kolegą noclegu. Zaprowadził mnie na piętro domku jednorodzinnego, wskazując pokój, w którym mogliśmy zatrzymać się na noc!
Coś niesamowitego! Leciałem po schodach, aby jak najszybciej podjechać do Arasa i przyprowadzić go na miejsce, kiedy mój przyjaciel stał już z rowerem przed domem, w strugach deszczu, z niewyraźną miną – nie było mnie dobre pół godziny.
Mamy cieplutko w pokoju, nawet gorąco. Za oknem wciąż pada i nic nie wskazuje, że miałoby się to zmienić. Nie obchodzi to nas! Żyj chwilą i ciesz się tym co jest lepsze niż było dotychczas! A jutro? A jutro będzie kolejny fantastycznie nużący dzień!
dzień 12 – 9 lipiec
W dniu dzisiejszym przejechaliśmy 101 km. Nie za dużo, ale mieliśmy kilka dłuższych postojów ze względu na deszcz. Tak, tak, tak. Nic się nie zmieniło i wciąż pada i pada. Aura bez zmian. Wstaliśmy szybko, nie chcąc przeginać z gościnnością. Gospodarz poczęstował nas kawą i bułką, dopiero po śniadaniu wyruszyliśmy dalej. 15 kilometrów później zatrzymaliśmy się na parkingu przed pensjonatem. Wówczas przygotowaliśmy nasze tradycyjne śniadanie: mleko, kaszka, chleb i kawa.
Przez następne kilkadziesiąt kilometrów po prostu jechaliśmy, nie zatrzymując się nigdzie dłużej niż na 10 min. Dopiero dłuższy postój zrobiliśmy za miejscowością Pulkkila, na parkingu koło jeziora Uljuan tekojarvi. Przemoczeni i zziębnięci udaliśmy się na kawę do niewielkiej jadłodajni. Pani, która prowadziła bufet przygotowała dla nas naleśniki! Specjalnie dla nas ich nie przygotowywała, po prostu, zostało jej trochę ciasta. Ale dzięki takiej okoliczności zjedliśmy nareszcie coś smacznego! Pozostaliśmy tam przez dłuższy czas susząc ubrania. Korzystając z okazji przebraliśmy się dyskretnie w suchą odzież. Było przyjemnie i sucho tylko przez parę minut. Kilometr później byliśmy ponownie cali mokrzy.
Ale wszystko ma swój kres, nawet deszcz musi się kiedyś skończyć. Minęły dwie godziny i przestało padać.
Za Sipolą droga E75 na odcinku około 10 kilometrów biegnie prosto, jak po sznurku. Być może jadąc samochodem nie jest to nic szczególnego, ale rowerem potrzebowaliśmy pół godziny na pokonanie tych tysięcy metrów. Trudno było mi się skupić na jeździe, ponieważ monotonia jazdy przymykała moje powieki.
Na nocleg zatrzymaliśmy się kilometr przed Rantsila. Nocujemy w, jak to Aras określił, bunkrze elektrycznym. Trudno mi powiedzieć co to jest. Niewielki betonowe pomieszczenie, 2m na 2m z tabliczkami znaczącymi pewnie nie dotykać urządzeń elektrycznych. Drzwi wyłamane, brak prądu, zdechła mysz i jakieś plany obwodów na ścianach. Jak ktoś rano przyjdzie i zamuruje wejście, to żegnaj piękny świecie, nikt nie usłyszy naszego wołania o pomoc. Uuu… uuuu….
dzień 13 – 10 lipiec
Z notesu bez poprawek:
Godzina 9:47. Siedzimy w przydrożnym barze, 1.5 km od miejsca w którym nocowaliśmy. Ciągle pada. Według gazety, którą przeglądamy, wynika, że pogoda w tym rejonie powinna się zmienić w dniu dzisiejszym, lecz pracownica baru powiedziała nam, że dopiero jutro można spodziewać się pewnej poprawy. Nie chce mi się jechać w tych warunkach. Teraz jestem suchy i jest mi ciepło, a jak wskoczę na rower znowu będę mokry.
Dzisiaj widzieliśmy łosia. Właściwie, to Aras go widział, bo ja dostrzegłem tylko jego uciekający zadek. Aras twierdzi, że to był młody samiec, cytuję: Krępy, młody, bo tak blisko podszedł do jadących tirów. Nie miał poroża…. Dalej nie cytuję.
Godzina 1.03. Gdy skończyłem pisać, wyszedłem za zewnątrz i dostrzegłem vana z przyczepką, na której był motor. Zapytałem się właściciela, czy nie podwiózłby nas do Oulu. Nie był to dla niego żaden problem ponieważ jechał w tym kierunku, do Kempele.
W Kempele zrobiliśmy kolejny postój na jedzenie, w pobliżu centrum handlowego. Po godzinie pojechaliśmy dalej. Gdy dotarliśmy do Oulu zaczęło się przejaśniać, wyjrzało nawet przez chwilę słońce! Tipes topes! Po raz pierwszy od wielu dni, większość dnia jest sucha.
W mieście spędziliśmy przeszło godzinę, spacerując z rowerami po centrum, posiedzieliśmy na promenadzie podziwiając dymiące kominy pobliskich zakładów, zrobiliśmy zdjęcie z głową łosia…
Drogą rowerową wyjechaliśmy z miasta, kierując się na Kemi.
Pod koniec jazdy, szukając miejsca do spania, straciliśmy ok. 6 km, ponieważ sądziłem, że pewna boczna droga prowadzi nad morze. Wprowadziło to niepotrzebny zamęt i zdenerwowanie. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w lesie, kilka kilometrów za Othava.
W dniu dzisiejszym obchodziłem urodziny. Mieliśmy do dyspozycji butelkę Pepsi, małą fiolkę spirytusu. Poszło szybko.
Mój śpiwór jest wilgotny, glany i drugie buty mokre, namiot mokry. Ja suchy, Aras suchy. Komary nie dają nam spokoju, całe szczęście, że mamy kadzidełka, które troszeczkę pomagają.
Jeszcze troszeczkę posiedzę, jest jasno.
Kiedy po raz ostatni mieliśmy suchą noc?
dzień 14 – 11 lipiec
Mija już drugi tydzień ekskursji, która rozpoczęła się słoneczną pogodą. Wszelako, gdy ruszyliśmy, szybko narzuciliśmy na podkoszulki kapoty, bo nie było, tak ciepło, jak pierwotnie nam się zdawało. Przedtem jednak poświęciliśmy długi czas na suszenie wilgotnego odzienia. Zabrało to nam dość długi okres czasu, ale pozwoliliśmy sobie również na leniuchowanie za miejscowością Taipale nad brzegiem Zatoki Botnickiej, wpatrując się w taflę, lekko falującej wody, na ciepłym piasku. Ja leżę, Aras pstryka zdjęcia… Chybki jest ten mój przyjaciel, skacze po wzgórku niczym młoda łania… Jakaś parka wyciera się ręcznikiem, mewy hałasują… Oczy mi się zamykają… Raz, dwa, trzy! Czas podnieść rzyć do góry i jazda do przodu!
Pierwsze kilometry jazdy były dość ciężkie, trudno było złapać właściwy rytm, ale z każdą kolejną godziną jechało się coraz lepiej. I coraz szybciej. Ostatnie kilometry, do granicznej miejscowości Tornio przejechaliśmy w iście ekspresowym tempie! Zero zbędnych słów, zmiana po zmianie, słońce majaczące nisko nad horyzontem. W końcu dojechaliśmy do mostu granicznego na rzece Tornionjok i byliśmy w Haparanda, w Szwecji. Opuszczamy Suomi! Minulla on kova hammassärky!
Dzień minął bardzo szybko. Przyglądaliśmy się tablicy informującej, że do NordCapp pozostało 800 km. Nie dla nas tym razem. Zatrzymujemy się przed miejscowością Salmis, w pobliży kamiennego mostu z IX wieku.
Kolację zjadamy w milczeniu. Kładziemy się spać. Jeszcze wiele dni przed nami…
Finlandia – ceny:
Chleb 1,69 – 2,00
Kahvi + makki (kawa + pączek) 2,00
Tak, to takie najważniejsze produkty, które najczęściej kupowaliśmy.
dzień 15 – 12 lipiec
Halo, halo! Tu niezależne polskie radio! Witamy serdecznie naszych radiosłuchaczy!
Przed nami kolejny przepiękny dzień! Na dworze pochmurnie, deszczowo, temperatura około 15-16° C. I wszystko wskazuje, że nie za szybko, to wszystko się zmieni! Dlatego radujmy się i cieszmy, bo zawsze mogłoby być gorzej! Na poprawę humoru, których złapała chandra, polecamy piosenkę: Always look on the bright side of life!
Tymczasem łączymy się z naszym sprawozdawcą ze Skandynawii: Jarosławem Jarkiem! Halo, halo Jarosławie! Co tam słychać u naszych podróżników?
Halo, halo! Witaj serdecznie Waldemarze! Spoglądam na niebo, pokryte ciemnymi, gęstymi, rzekłbym nawet, czarno-granatowymi chmurami, z którym spadają ciężkie krople wody, tak zwany deszcz. Aktualnie przebywam w północnej części Szwecji, w okolicach Nikkala. Łatwo tą miejscowość znaleźć na stronie 126, przewodnika Szwecja z serii Marco Polo, którego wydawcą jest Pascal. Tyle informacji informujących nie poinformowanych, gdzie znajdują się podróżnicy z Polski.
Jadą na tych swoich bicyklach. Jeden z nich z przodu z nieprawdopodobną siłą naciska pedały, aby ciągnąć cały swój dobytek zgromadzony w sakwach firmy Crosso .Drugi ze szczęśliwców również jedzie! Cha, cha. Jak mogłoby być inaczej. Państwo tego nie widzą, ale on ciągnie, ciągnie wielką, żółtą przyczepkę Extrawheel! Skupienie na twarzy, nawet najmniejszy grymas nie pojawia się na zmęczonej twarzy. Ale jadą moi drodzy, oni jadą! Spoglądam na mój kieszonkowy czasomierz i według moich obliczeń, średnia prędkość to 21 km/h. Nieprawdopodobne tempo, pomimo fatalnych warunków atmosferycznych, deszczu atakującego ich ze wszystkich stron, oni posuwają się do przodu! Mozolnie, nie oglądając się za siebie podążają na południe.
Mija 35 km dzisiejszej jazdy. Nasi kolarze zatrzymują się przy wiacie autobusowej. Jestem zbyt wysoko, aby usłyszeć co do siebie mówią, ale wszystko wskazuje, tak, tak, wszystko wskazuje, że zatrzymują się na przerwę. Korzystając z okazji, z tej niespodziewanej przerwy, wspomnę, że rozmawiałem dzisiaj z…, momencik, spojrzę na kartkę…, rozmawiałem z Arkami o ich podróży. Powiedzieli mi, że są zmęczeni, bolą ich mięśnie i martwią się o pogodę. Straszne z nich marudy!!! Przypatrywałem się ich szybkiemu posiłkowi. Nie było to wykwintne śniadanie, trochę proszku i wody, trochę chleba; spoglądałem nieśmiało do kubków, coś tam pływało, powiedzieli mi, że to suszone owoce… Grzecznie odmówiłem, nikt mnie nie poczęstował. Nie narzucałem się. Kiedy skończyli śniadanie, szybko, o dziwo!, tym razem szybko się spakowali i gdy ruszali zaczęło padać. He, he!
Teraz ponownie spoglądam na przystanek. Rowery zostały ustawione, oparte o ściany, a rowerzyści siedzą przemarznięci na ławkach. Deszcz pada coraz mocniej, chciałoby się powiedzieć, że wręcz leje niesamowicie. Hektolitry wody przykrywają asfalt, wnikają w ściółkę lasu, który ciągnie się kilometrami. Deszcz traci na sile, aby za chwilę ponownie nadrobić zaległości. Mijają mnie samochody na włączonych światłach, jadąc przez ten szary skandynawski dzionek.
Nasi narodowi bohaterowie siedzą, jak już wspominałem, na plastikowych ławkach, ukryci głęboko pod wiatą autobusową. Niczym przyspawane do cokołu, stalowe posągi. Bez wyrazu, bez jakiegokolwiek grymasu na twarzy, wpatrują się przed siebie. Być może użyłem nieodpowiedniego słowa: głęboko. Bo widzę jak deszcz wdziera się również i tam, do wnętrza schronienia, aby pokazać im kto tu rządzi. Ohoho, teraz trochę się oddalam. Zdejmują buty. Tak, tak, to niesamowite. Mokre buty, skarpetki, koszulki, majtki. Mokra Włoszka! Teraz przebierają się w ciepłą, a co najważniejsze suchą odzież. Tak drodzy Państwo, zadajemy sobie to samo pytanie: po co? Za chwilę ruszą dalej i będą ponownie przemoczeni!
Zaczynam się nudzić. Oni siedzą w tej plastikowej budce czekając na… No właśnie na co oni czekają? Czas ruszać panowie! Żaden autobus się nie zatrzyma, a ten który się zatrzymał, to już jest daleko z przodu i nikt was nie podwiezie!
Mam wrażenie, że posłuchali moich słów, bo widzę jak powoli, z dużą niechęcią wstają, zapinają z radością sakwy, poprawiają odzież i wyprowadzają rowery. Nie zauważam jakiegokolwiek uśmiechu na twarzy, a przecież jazda na rowerze, to wspaniałe doświadczenie! Odpręża i relaksuje, a delikatny wiatr i deszcz chłodzi rozgrzane ciało… Ooo… Pokazali mi język, a jeden to nawet palec. Środkowy. Oj, nieładnie!
Przypomnę, że znajdujemy się na trasie E4 i uczestniczymy w rajdzie rowerowym dookoła Zatoki Botnickiej. Miał być NordCapp, a jest to co jest.
Mijają kolejne kilometry i minuty jazdy. Deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz.
Dojeżdżamy do miejscowości Kalix.
Mała miejscowość (ok. 7,5 tys. mieszkańców). Generalnie gmina Kalix pod względem zaludnienia jest 132 gminą w Szwecji. Zamieszkują ja 17 653 osób, z czego 49,14% to kobiety. W gminie jest zameldowanych 753 cudzoziemców. Na każdy kilometr kwadratowy przypada 9,81 mieszkańców.
Te wszystkie dane podaję za Wikipedia.com.
Ale, ale, nie widzę rowerzystów… A już widzę. Schronili się przed deszczem w punkcie informacji turystycznej, gdzie ładują telefony komórkowe i kamerę, za pomocą której rejestrują otaczającą ich rzeczywistość. A jakie piękne zdjęcia robią! Ach, ach!
I po raz kolejny tracimy czas. Halo, halo Waldemarze! Oddaję Tobie głos na czas tejże przerwy!
Halo, halo! Jarosławie! Dziękujemy za relację.
Na czas przerwy: reklama…
Halo, halo! Jesteśmy ponownie na trasie. Nie było nas przez krótki czas, a tak wiele się zmieniło. Najważniejsza informacja moi Państwo jest taka, że przestało padać! Tak, to było cudowne! Krople deszczu z północnego zachodu osłabły. Krótko potem nasi bohaterowie wskoczyli na rowery i odjechali. Spoglądali na niebo, którego nie było widać, ponieważ mgła, nieprzebyta, potężna i niebezpieczna ogarnęła okolicę. Niesamowite doświadczenie o tej porze roku dla cudzoziemców! Proszę tylko spojrzeć… Aaa… Państwo nie mogą… To ja spoglądam i niewiele widzę, bo widoczność spadła do 5 metrów. A oni jadą, mam nadzieję, że włączyli światła, dzięki którym pozostaną widoczni na trasie. O ile, to oczywiście jest możliwe: być widocznym na rowerku z małą czerwoną piiiiiiii lampką.
Wciąż pedałują. Ja zaczynam się nudzić. A jak pomyślę, że oni tak jadą i niewiele widzą, a jak widzą, to pochmurne niebo, to się dopiero nudzą!
To może opowiem kawał. Bardzo śmieszny! Przychodzi Jasiu do babci z granatem, a babcia krzyczy: Jasiu, Jasiu wrzuć go do pieca, bo wybuchnie! Cha, cha! Pośmialiśmy się, jak to mówią, a teraz czas spojrzeć na trasę… O cholipka zgubiłem ich… Ponownie…
Aaa! Są rozbijają namiot w okolicy miejscowości Ranea. Z pewnego, nieoficjalnego źródła dowiaduję się, że na skrzyżowaniu dróg E4 z E10, na kawie przy stacji benzynowej, dwójka wspaniałych rowerzystów spotkała mieszkańca Estonii, który również podróżuje na rowerze po Szwecji.
A co mnie to obchodzi. Już mi się nie chce gadać. Idę spać.
Dzisiejszymi zwycięzcami 15 etapu Tour de Baltic zostali Deszcz i Mgła.
Żegnam Państwa serdecznie i oddaję głos do studia.
dzień 16 – 13 lipiec
Dzisiaj mamy trzynastego
Nie wiem tylko jakiego
dnia deszczowego
może piątek bądź sobota
piękna jasna szczerozłota
Licznik mój zaparowany
nic nie widzę moi pany
Czas wyruszyć w dalszą drogę
bo nie pada może trochę
W Petson stoi stacja duża,
benzynowa wielka klucha!
Czas kolego kupić kawę i
nareszcie zjeść śniadanie
Spotykamy tam kolegę
Estończyka
Ivo zwie się
Czas już ruszać moi drodzy!
Nie ma czasu na pierdoły
My lubimy dużo gadać,
ale szkoda nam sąsiada
Spotykamy jeszcze Szweda
który mieszka gdzieś w Orarna
przyjeżdżajcie do mnie szybko
tam gdzie stoi łódź pożarna
Dostaliśmy mapę złotą
kolorową z trasą naszą
doprowadzi nas do celu
do Sztokholmu najmilszego
Tak jak napisałem powyżej, dzięki mapie, którą otrzymaliśmy od pomocnego mieszkańca miejscowości Orarna mogliśmy zaplanować drogę do Sztokholmu inną trasą, aniżeli E4. Oczywiście nie zawsze będzie taka możliwość, ale jeżeli jest taka alternatywa, to dlaczego z niej nie skorzystać.
Następnie udaliśmy się do Lulea, skąd skierowaliśmy się do Gammelstaden, gdzie zwiedziliśmy kościół z XVII w., który (wraz z otaczającymi go domami) został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wokół tego kościoła powstało kościelne miasto. W drewnianych domkach mieszkali członkowie parafii, przybywający z daleka na nabożeństwa. Warto nadmienić, że w Szwecji pozostało tylko 16 takich miasteczek z ogólnej ich liczby 71.
Późnym wieczorem wyruszyliśmy dalej. Mieliśmy w planach dojechać do Pitea, ale liczne przerwy spowodowały, że zatrzymaliśmy się na nocleg w Mattsund.
dzień 17 – 14 lipiec
O godzinie 11 byliśmy już w trasie. Było ciepło i słonecznie. Fantastycznie, prawda?
Dojechaliśmy do Pitea, gdzie chcieliśmy się skierować na szeroką piaszczystą plażę. Niestety, nawet miejscowy zaczepiony przez nas przechodzień nie wiedział, gdzie to jest. W każdym bądź razie, w najbliższej okolicy nic takiego nie było. Daliśmy sobie spokój z plażą, ale za to przejechaliśmy przez wspaniały most zwodzony, z którego rozpościerał się fenomenalny widok na najbliższą okolicę.
W dniu dzisiejszym mieliśmy jeszcze w planach wycieczkę do Jävre. Jest ona oddalona około 20 km na południe od Pitea. Stamtąd wyruszyliśmy na szlak Arkeologstigen. Mieliśmy trochę trudności jadąc na rowerach, bo jest to zwykła leśna droga, ale daliśmy radę i dotarliśmy do podnóża szczytu Högberget. Po drodze rozsiane są cmentarzyska z epoki brązu.
Zostawiliśmy rowery z całym naszym dobytkiem u podnóża góry i ruszyliśmy na godzinną wycieczką. Naprawdę warto było poświęcić na to czas! Z samego szczytu rozciągał się niesamowity, zapierający dech w piersi widok na otaczający nas las, w oddali kawałek drogi E4 i wody Zatoki Botnickiej! Rewelacja! I na samym szczycie znajdował się wielki nagrobek z zamierzchłych czasów.
Gdy wróciliśmy z Arkeologstigen urządziliśmy postój na stacji benzynowej, gdzie ucięliśmy sobie miłą rozmowę ze Szwedami.
Najwyższy czas było ruszać i szukać miejsca na nocleg. I tak trafiliśmy do Domu Pokoju w Abyn.
Już pierwsza napotkana osoba, wskazała nam to miejsce. Poszliśmy się zapytać zgodnie ze wskazówkami. Pani, która wyszła nam na spotkanie, po krótkiej, wstępnej rozmowie kwalifikacyjnej i naradzie z pozostałymi współlokatorami zaprosiła nas do środka na kawę. Zostaliśmy poczęstowani ciastem, co dla nas, ciągle głodnych było wielkim rarytasem!
Uczestniczyliśmy również, jeżeli można tak to opisać, w indoktrynacji religijnej. Przez blisko godzinę rozmawialiśmy o Bogu, Jezusie i istocie wiary. Dopiero wówczas, po pozytywnie zdanym teście, zostaliśmy zaakceptowani i uzyskaliśmy zgodę na nocleg!
Zbliża się godzina 0.00, nasi gospodarze, a właściwie gospodynie poszły już spać zostawiając nas samych w sali, gdzie odprawiają nabożeństwa. Jest cicho i spokojnie, a my wciąż śmiejemy się do siebie, że śpimy pod dachem. To miłe, że spotykamy przyjaznych ludzi.
dzień 18 – 15 lipiec
Wstaliśmy bardzo wcześnie, jak nigdy podczas naszej podróży, ponieważ na godzinę 8.00 było przygotowane śniadanie. Porozmawialiśmy sobie przez godzinkę, zrobiliśmy zdjęcie i trzeba było się przeżegnać. Pożegnać.
Początkowe kilometry były ciężkie, jak każdego ranka, ale od południa zaczęła zmieniać się pogoda o czym świadczył mocny wiatr wiejący nam prosto w twarz. Jechało się nadzwyczaj ciężko, zwłaszcza przed Skalleftea, gdzie czekał na nas bardzo długi i ciężki podjazd. Wzrok wbity w licznik rowerowy, co jakiś czas patrząc przed siebie, czy ta cholerna góra wreszcie się kończy!
W mieście zrobiliśmy sobie przerwę obiadową i zmieniliśmy uroczą trasę E4 na drogę 364. Początkowe 20 km to przyjemna i łatwa przejażdżka. W okolicy Vaster Mjaggböle natykamy się na renifera, który majestatycznie kroczył po drodze, pozując do zdjęć, po czym ślizgając się po asfalcie, czmychnął z gracją do lasu. I tyle go widzieliśmy. Renifer uciekł, a nas przywitały pooodjazdy i zjaaazdy.
Do Börtäsk ostatnie 4 km gnaliśmy ze średnią prędkością 23-27 km/h ponieważ wokół nas gromadziły się deszczowe chmury. Ledwo zdążyliśmy się schować po dachem jakiś magazynów, gdy lunęło jak z cebra. Nie ma tego złego…, urządziliśmy dłuższą przerwę na kolację.
Gdy przestało padać dalej ruszyliśmy w drogę, walcząc z dwoma ciężkimi podjazdami, ale później był długi i fantastyczny zjazd do jeziora Bydge träsket, gdzie rozbiliśmy namiot.
Fajny dzień. Szybko minął.
dzień 19 – 16 lipiec
Wyruszyliśmy ok. 12 h. Aras zrobił przegląd rowerów. Wycentrował u mnie koło. Ja mogłem się opalać.
Pierwsze kilometry luz. Jazda przyjemna. Później wjazd-podjazd. Pomnożyć przez… 10?
Okolice Butsmark: roboty drogowe. Droga kamienista. Ostrożna jazda. Okropna jazda.
Droga do Umea całkiem niezła. Chmury na niebie. Obawialiśmy się deszczu. Obawy płonne. Pokropiło troszeczkę.
W Umea spotkaliśmy Polaka. Mieszka tam ponad 23 lata.
W Umea spotkaliśmy Szweda. Mieszka tam również długo. Był zainteresowany naszymi rowerami. A zwłaszcza żółtą przyczepką Extrawheel. Udzieliliśmy mu fachowych informacji. Był zadowolony. My trochę mniej, bo straciliśmy dużo minut. Ale był sympatyczny. My również.
14 km za Umea znaleźliśmy nocleg. Norrmjöle zwie się ta miejscowość.
Pomiędzy drzewami rozpięty nasz namiot. Chłopcy i dziewczęta grają na pobliskiej plaży w siatkówkę. Do morza mamy 50 metrów.
Zbliża się 0:30. Czas spać. Słyszymy szumiące morze!!! Ale jaja!
dzień 20 – 17 lipiec
Jesteśmy około 12 km przed Örnsköldsvik. Chcieliśmy dojechać tam jeszcze w dniu dzisiejszym, a nawet przejechać przez tą miejscowość i szukać noclegu dalej, ale z przyczyn niezależnych od nas jesteśmy tu, a nie gdzie indziej. Deszcz, oczywiście, był przeszkodą, aby wykonać zaplanowane zadanie.
Nocujemy w Idbyn. Ale zacznijmy od samego początku.
Wstaliśmy wcześnie, bo już o 9.30 byliśmy na nogach. Spakowaliśmy się i odjechaliśmy kilka metrów dalej, aby skonsumować śniadanie. Rozlokowaliśmy się pomiędzy przebieralniami, wśród świerków pnących się wysoko ku niebu. Podczas konsumowania posiłku przyglądaliśmy się tubylcom, zmierzającym na plażę. Pomysł co najmniej dziwny, ponieważ słońce schowało się za chmurami, a sama pogoda nie była zbytnio sprzyjająca, aby wylegiwać się na kocu. Odnotowaliśmy również kilku amatorów kąpieli.
Po śniadaniu zaczęliśmy przepakowywać prowiant, kalkulując co i ile możemy spożywać dziennie, aby zapasy żywności starczyły nam do końca naszej wyprawy. Po zaopatrzeniu się w wodę pitną, poświęciliśmy kilkadziesiąt minut na udokumentowanie naszego pobytu w tymże miejscu. Zrobiliśmy kilkanaście zdjęć oraz nakręciliśmy krótki materiał filmowy.
Teren ośrodka wypoczynkowego położony jest w lesie sosnowym z kilkoma domkami na łagodnie opadającym wzgórzu Na terenie ośrodka znajduje się piaszczysty plac do piłki siatkowej, kawiarnia z ogródkiem, przebieralnia i toalety. Nie zauważyliśmy żadnego punktu z wypożyczalnią sprzętu pływackiego.
Plaża rozciąga się na dość dużej powierzchni, z przyjemnym małoziarnistym piaskiem, aczkolwiek sama długość plaży nie przekracza 100m, gdyż dalej, dostęp do morza utrudnia skaliste wybrzeże. Pomimo tego, udało się nam zaobserwować urodziwą panienkę, z którą, ze względu na obecność dużej postury tubylca, nie nawiązaliśmy żadnego kontaktu.
Po godzinie 13.31 wyruszyliśmy dalej kierując się na trasę E4 w kierunku południowym. Pogoda w tym czasie powoli ulegała zmianie. Z południa nadciągały liczne chmury wróżące deszcz, który w niedalekiej przyszłości, miał nam utrudniać samotną jazdę. W naszych przypuszczeniach utwierdził nas spotkany obcokrajowiec, z sąsiedniej Finlandii, Fin o nieznanym nam imieniu. Przeskakując pomiędzy barierkami oddzielającymi sąsiednie pasy ruchu, nie zważając na panujący ruch samochodowy, przybiegł do nas, aby uciąć sobie krótką pogawędkę.
Krępej budowy, wzrost około 170 cm, płci męskiej. Poinformował nas, że jedzie rowerem z Finlandii do swojej dziewczyny w Szwecji. Żywił się pizzą. Według informacji, które podawali w radiu szwedzkim, od Sztokholmu nadciągały ulewne deszcze. Wywołało to w naszej załodze lekkie poruszenie, ale jednogłośnie podjęliśmy decyzję o kontynuowaniu dalszej jazdy.
Pożegnaliśmy sympatycznego Fina, przedtem robiąc sobie kilka zdjęć i wymieniwszy się adresami mailowymi.
Na kolejnym postoju Szwed budujący dom pokazał nawigatorowi swoją posesję oraz obrazy, malowane farbami olejnymi na płótnie i na deskach. Ze względu na nieznajomość języka szwedzkiego z naszej strony, a angielskiego ze strony poznanego jegomościa, konwersacja ograniczyła się do kilku podstawowych słów, jak : wonderful, great and by oraz do machania rękoma, celem pożegnania sympatycznego malarza-budowlańca.
Zjedliśmy ostatnie kawałki czekolady oraz resztki chleba. Uzupełniwszy ponownie zapas słodkiej wody pożeglowaliśmy równiutkim asfaltem w dalszą drogę.
W miejscowości Nordmaling, na 40 kilometrze zatrzymaliśmy się na przerwę, aby napić się miejscowej kawy. Czas postoju wykorzystaliśmy na zmianę odzieży, gdyż zaobserwowaliśmy pierwsze oznaki deszczu. Z każdym kolejnym kilometrem deszcz nasilał się tak, że po kilkunastu minutach nasze ubrania były przemoczone, nie wspominając o całym ekwipunku, który z przyczyn praktycznych musiał zostać umieszczony na wierzchu naszych rowerów.
Padało przez co najmniej 1 godziną. W okolicy Mosjon, korzystając z przerwy w opadach deszczu planowaliśmy dodatkowe kilometry jazdy, gdyż nie byliśmy zanadto zmęczeni. Niestety, gdy tylko wsiadaliśmy na rowery, po półgodzinnej przerwie, przyszło oberwanie chmury. Walczyliśmy z żywiołem jeszcze przez kilka minut jazdy, poddając się ostatecznie, gdyż dalsze kontynuowanie jazdy w tak niesprzyjających warunkach stawało się zbyt niebezpieczne. Ostatecznie obóz rozbiliśmy na terenie szkoły, stawiając namiot, bez zabezpieczeń (śledzi) pod dachem niewielkiego schronu.
Wciąż pada, nasze mokre ubrania wiszą na linkach od namiotu, nie mamy możliwości ugotowania ciepłego posiłku. Żadna zwierzyna nie chodzi koło naszego tymczasowego miejsca zakwaterowania, tak, że nie ma możliwości upolowania niczego i wypicia ciepłej krwi.
Zbliża się 23:46.
Kapitan i kapitan: Arek-Arek.
dzień 21 – 18 lipiec
Do przejechania zostało nam około 500 km, dlatego realną datą, na którą możemy zabukować bilety to 24 lipiec. Powinniśmy zdążyć dojechać do tego dnia do portu.
Zaczynamy od… pogody! Przestało padać! Nie rozpieszczała nas w dniu dzisiejszym, było pochmurnie i wietrznie, i prawie bezdeszczowo.
Nie chce mi się dzisiaj pisać, dlatego postaram się streścić ten dzień lakonicznie, w jak najkrótszej formie.
Pobudka: 9.30. Deszcz nie padał, wyjrzało nawet słońce! Ale kilkadziesiąt minut później zaczął padać deszcz, który wstrzymał nasz wyjazd z bazy. Kiedy wreszcie nieśmiało pojawiły się oznaki, że deszcz przestaje padać, o 11.40 wskoczyliśmy na rowery.
Początkowe kilometry łatwe i przyjemne, lecz gdy tylko minęliśmy Örnsköldsvik i dotarliśmy do Själevad zaczęły się górki. Jeden z podjazdów miał ponad 1.5 km. Monotonny i wyczerpujący.
Tak dotarliśmy do krainy Höga Kusten. Podaję za przewodnikiem wydawnictwa Pascal Travel Club „Szwecja” z serii MarcoPolo:
Głębokie wąwozy, góry dochodzące aż do morza i zaciszne zatoki. Höga Kusten jest najbardziej osobliwym odcinkiem bałtyckiego brzegu, wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Więcej można poczytać w przewodniku, albo udać się z przewodnikiem w ręce do tego osobliwego miejsca. Naprawdę polecamy!
Podczas dalszej jazdy z niepokojem spoglądaliśmy w niebo, które było wręcz granatowe, ale poza szybko i nisko przesuwającymi się chmurami nie spadła ani jedna kropla deszczu. Ze względu na bardzo mocny wiatr zatrzymaliśmy się nad jeziorem za miejscowością Nora. W oddali widać mrugające światło na przęsłach mostu Höga Kusten. Jutro tam będziemy!
A teraz zbliża się 23.30. Za oknem, znaczy się za ściankami namiotu, szaleje wichura! Wszystko lata! Mamy nadzieję, że żadne drzewo nie zwali się nam na głowę. Taki hałas, że spać nie można! Arasa prawie nie słyszę!!!
dzień 22 – 19 lipiec
Mijał kolejny dzień podróży. Pośród brzóz, na jedynym możliwym miejscu do biwakowania stał niewielki seledynowy namiot. Kilka metrów dalej roztaczało się jezioro, do którego dostęp utrudniał z jednej strony wysokie i gęste krzaki, z drugiej zaś teren prywatny, na który, tylko teoretycznie, wstęp był wzbroniony. Do miejsca, w którym koczowali prowadziła piaszczysta droga rozdzielająca pole nieurodzaju na dwie części.
Na niebie szybowały, zawieszone tuż nad wierzchołkami drzew ciemne chmury, spiesząc się, byle dalej i dalej. Było chłodno i wietrznie, niemniej jednak pogoda była zdecydowanie lepsza niż poprzedniej nocy, gdy istniało poważne niebezpieczeństwo, że wichura połamie drzewa i roztrzaska głowy w namiotach. Wczesnym rankiem wiatr osłabł zdecydowanie, ale jakby popychany magiczną siłą, wciąż próbował porwać, choćby niewielki skrawek namiotu, karząc śpiących intruzów.
Wreszcie przed godziną 8.00 rano głośny szmer, rzucone na dzień dobry przekleństwo, zwiastowało pobudkę w namiocie. Po chwili wynurzyła się pociągła, nieogolona twarz. Po krótkotrwałej szamotaninie, pojawiły się kolejne części ciała, niezgrabnie wyciągane z namiotu.
Konstrukcja namiotu i zarazem jego wartość użytkowa pozostawała wiele do życzenia. Codzienne pakowanie się do środka i wychodzenie na zewnątrz utrudniało niewłaściwie zaprojektowane wnętrze z zamkiem zapinającym część wewnętrzną oraz bardzo mały, a zarazem mało praktyczny, przedsionek namiotu.
Tadeusz Pieróg rozejrzał się szybko wokół namiotu, sprawdzając, czy wszystko pozostało bez zmian od poprzedniej nocy. Rowery wciąż stały przykryte płachtą, oparte o rozklekotaną szopę; namiot falował niespokojnie, targany przez porywy wiatru; żadne okoliczne drzewo nie było połamane, co wydawało się co najmniej dziwne, biorąc pod uwagę wcześniejszą wichurę. Ciężko będzie się jechać przy tych podmuchach – pomyślał Tadeusz i ruszył do namiotu. Kolejne chrobotanie i trzaski informowały, że jego kompan, Maksymilian Trąbka, próbował się wydostać na zewnątrz namiotu. Niczym larwa opuszczająca kokon, długo i boleśnie, tak Maksymilian, w całej swej okazałości pojawił się na zewnątrz. Ale noc! Prawie w ogóle nie spałem, bojąc się, że drzewo zawali się na namiot!. Uśmiechy pojawiły się na twarzy, bo obaj mieli czarne, wręcz tragiczne myśli minionej nocy. Jak świst kul przeszywających powietrze, pojawiały się nagle wyobrażenia walących się konarów drzew, rozrywanej płachty namiotu, złodziei uciekających na rowerach.
Po krótkiej konwersacji dotyczących wrażeń z poprzedniej nocy, przystąpili do przygotowywania śniadania. Maksymilian szybko odpalił butlę benzynową i gotował wodę, gdy Tadeusz rozpoczął wyciąganie i rozlokowywanie na zewnątrz całego bagażu z namiotu. Było tego sporo: przyczepka, cztery duże sakwy, dwie małe, para karimat i śpiworów. Wyłożył to wszystko wokół Maksymiliana tworząc krąg, w którym schronili się, aby zjeść niskokaloryczny posiłek. Powoli kończyły się zapasy, zarówno spożywcze i finansowe, dlatego byli zmuszeni do racjonowania tego co jeszcze posiadali. Nie podobało się to zwłaszcza Tadeuszowi, który praktycznie przez cały dzień był głodny, przez co trudno było mu wyzwolić energię, potrzebną do kontynuowania jazdy. Maksymilian również głodował, lecz potrafił, jak wyćwiczony żołnierz, pogodzić się z zaistniałą sytuacją i skupić się wyłącznie na tym co było.
Po kilku minutach woda była zagotowana. Z plastikowej torby wyciągnęli kubki i nasypali mleka w proszku. Kolejna pusta torebka powędrowała do prowizorycznego śmietnika, który stanowiła reklamówka. Do wodnistej mazi dosypali resztki suszonych owoców. Skupiając się na własnych myślach błądzących wokół wyczekiwanego końca wycieczki spożywali posiłek.
Po pierwszym zaspokojeniu głodu, przyrządzili jeszcze wyśmienite kakao i zjedli ostatnie pół bochenka chleba. Nie spieszyło się im, aby wyruszyć. Lubili tak siedzieć, jeść i dyskutować. Rozmawiali o wszystkim co ich otaczało, co ich bolało i co sprawiało radość. Czas gonił do przodu, mijały minuty, a oni wciąż pozostawali na tym samym miejscu, z takim samym widokiem na horyzoncie, ale z innymi myślami.
Nie wiadomo, który z nich pierwszy zaproponował nieśmiało, że można byłoby zacząć się przygotowywać do wyjazdu. Nieśpiesznie podnieśli się z ziemi, Maksiu Trąbka pozbierał naczynia i wdzierając się na znajdujący niedaleko ich postoju pomost zaczął szorować kubki i łyżki. W tym czasie Tadek składał namiot, zwijając jego powłokę w niezgrabny rulon, który z trudnością mieścił się w pokrowcu. Następnie, gdy już wszystko zostało pochowane, każdy z osobna przygotowywał swój rower.
Minęło pół godziny, kiedy codziennie powtarzane czynności zostały zakończone i mogli odjechać z bazy noclegowej. Ostatnie spojrzenie za siebie upewniając się czy niczego nie zostawili i mogli się skupić tylko na tym co przed nimi.
Po kilku minutach dojechali do głównej drogi E4, która biegła wzdłuż wybrzeża z północy na południe Szwecji. Postanowili jeszcze zrobić kilka zdjęć zatrzymując się kilka metrów przed wjazdem na ruchliwą trasę i po chwili ciemny asfalt przewijał się pod kołami rowerów. Nie rozmawiali ze sobą podczas jazdy, gdyż było to zbyt niebezpieczne, ponieważ przejeżdżające samochody śmigały koło nich jeden po drugim. Z każdym kilometrem byli coraz bardziej podekscytowani widokiem filarów mostu majaczącego w oddali. W końcu, po niecałej godzinie jazdy dojechali do parkingu, kilka metrów przed wjazdem na potężnego kolosa. Latające mewy walczyły o resztki jedzenia rzucone z torebki, jakaś parka konsumowała posiłek przy stole, Maksymilina robił zdjęcia, a Tadek filmował.
Wreszcie byli gotowi, aby jechać dalej. Czas na przejażdżkę po moście.
Jeden z najdłuższych w Europie, w dziesiątce najdłuższych na świecie: witamy na Höga Kusten! 1210 m długości; 17,8 m wysokości!
Szybko wjechali na ciemno-pomarańczową nawierzchnię, gdy nagły podmuch wiatru prawie zrzucił ich z rowerów. Co za przeciąg! zdążył któryś z nich krzyknąć, starając się przekrzyczeć dmuchający wiatr. Z mostu roztaczał się wspaniały widok! W oddali wody Zatoki Botnickiej, wyspa Abordson… Jechali powoli, wypychani na zewnątrz mostu, raz po raz, w miejscach, gdzie kończył się parawan osłaniający balustradę mostu. Zatrzymali się w końcu w jego połowie, aby zrobić zdjęcia, lecz siła wiatru, była tak mocna, że pospiesznie wsiadali na rowery i powoli, aby nie stracić stabilności ruszyli ku jego drugiemu krańcowi.
Po kilkunastu minutach znajdowali się już na drugim brzegu kontynuując dalszą jazdę. Mijały kolejne kilometry, godziny, przejechane miejscowości: Utansjö, Älandsbro, Norrstig, Härnösand, Antjärn. Ich celem w dniu dzisiejszym było dotarcie do zaczarowanego miasta Sundsvall, do którego prowadziły ich liczne drogowskazy, od początku pobytu w Szwecji. Kiedyś to było ponad 600 km! Poprzez plątaninę miejscowości otaczających Klingerfjärden dotarli wreszcie do celu. Słońce powoli zmierzało na zachód, wyznaczając kres dzisiejszego dnia, a miasto tonęło w jego złotym blasku.
Zatrzymali się na chwilę, aby popatrzeć na pełne uroku domy biegnące wzdłuż głównej ulicy: Storgatan i zaczęli szukać tablicy z napisem: Stockholm.
Po kilkudziesięciu minutach rozbijali namiot kilka kilometrów za Sundsvall, przy rzece Ljungan, w pobliżu starych magazynów z początku XX w. Tam zobaczyli coś, niepodobne do niczego… Co to jest?! Serce waliło jak oszalałe… Ale to jest już temat na inną historię.
dzień 23 – 20 lipiec
Coraz bliżej końca. Wszystko wskazuje, że jednak na 24 lipca powinniśmy zameldować się w porcie Nynäshamn. Trzeba zadzwonić do Polferries i zarezerwować bilety.
Pierwotne plany zakładają, że nie pojedziemy przez Sztokholm, tylko odbijemy na trasę 67, którą będziemy kierować się do portu. Pomysł do przemyślenia jeszcze, bo musimy wymienić pieniądze w kantorze. Nie wiem sam, zastanowimy się po drodze.
Ok. To może krótko o tym co się wydarzyło po drodze.
Nie wydarzyło się nic ciekawego. Po prostu jechaliśmy, sądzę, że bardziej myślimy już o powrocie, niż przyjemności płynącej z jazdy. He, he przyjemność. Jesteśmy już porządnie zmęczeni i marzymy o dniu, w którym odstawimy rowery na bok. Chociażby na pewien czas.
Aktualnie przebywamy w okolicy Lindefallet, kilka metrów od drogi, która biegnie równolegle do E4. Za Emanger musieliśmy zjechać z dotychczasowej, gdyż dalej przechodzi w autostradę.
To wszystko co chciałem napisać. No, może jeszcze to, że trasa technicznie była łatwa i jechało się bardzo przyjemnie. Jednakże w pewnym momencie, po prawie dwóch godzinach jazdy, kiedy zrobiliśmy sobie przerwę, to ledwo zszedłem z roweru, ponieważ kolano zaczęło mnie boleć niesamowicie! Mam nadzieję, że nic się nie stało i dalszą podróż będę kontynuował bez większych komplikacji.
Aras bez zmian. Twardziel na trzech kółkach 🙂
Stuknął nam drugi tysiąc! Sto lat, sto lat!
dzień 24 – 21 lipiec
Krótko, ponieważ blisko końca.
1. Jest godzina 23:56.
2. Jesteśmy parę kilometrów przed Gävle.
3. Namiot rozbiliśmy koło boiska piłkarskiego. Równiutka, zielona trawka. Przypuszczam, że jest zielona, ponieważ jest szaro na dworze i mogę się jedynie domyślać, że tak właśnie jest. Parę metrów dalej za ogrodzeniem beczą barany, a owce robią eee…eee.
4. Było parę górek. Pestka dla nas.
5. Na pewnej stacji benzynowej, gdzieś na szwedzkim pustkowiu natknęliśmy się na zgraję Szwedów jadących na zjazd amerykańskich samochodów. 6. Porozmawialiśmy, dostaliśmy browarka. Nie chcieliśmy, ale tak uprzejmie nas namawiano, że nie chcieliśmy się okazać niegrzeczni i wzięliśmy.
7. Alkohol buzuje w żyłach, jesteśmy pijani ogarniającą nas myślą, że niedługo będziemy w domu.
8. Idziemy spać.
9. Aras gaś światło!
dzień 25 – 22 lipiec
No jechaliśmy. Nocujemy 19 km od Uppsala. Zdecydowaliśmy, że jedziemy przez Sztokholm.
dzień 26/27 – 23/24 lipiec
Latający Reporter: John White w książce Abseiling napisał, że część populacji uzależniona jest od ciągłych zmian, dobrowolnych zmian miejsc pobytu mających na celu odnalezienia emocjonalnego punktu równowagi. Czy odczuwacie to samo? Brak równowagi, potrzebę translokacji?
Arek-Arek: Że co proszę?
LR: Jak minął dzień?
AA: Całkiem przyjemnie. Chociaż możemy rzec, że było ciężko, ponieważ byliśmy nie wyspani, a do portu dzieliło nas zaledwie 65 km.
LR: Nie sypiacie? O ile mi wiadomo wstajecie dość późno, nie wcześniej niż o 9.00…
AA: Tak to prawda, że wstajemy późno. Zanim zapakujemy graty na rower mija kilkadziesiąt minut, czasem i ponad godzina. Ale lubimy poleniuchować i pogadać o pierdołach. A niewyspani jesteśmy z prostego powodu: krótko spaliśmy.
LR: Zacznijmy od początku. Z informacji znajdujących się w waszym kajecie, dowiaduję się, że dojechaliście do Uppsala. Co było potem?
AA: Nim dojechaliśmy do Uppsala, zmagaliśmy się z bocznym, silnym wiatrem, który uniemożliwiał nam szybką jazdę…
LR: A droga była łatwa, jak to określacie, łatwa technicznie.
AA: Tak, była prościutka, bez wjazdów. Później, jak już dojechaliśmy do miasta, to nie wiało, aż tak mocno. Proszę zauważyć, że droga prowadząca do Uppsala jest w dużej mierze, a zwłaszcza ostatnie 20 km, nieotoczona, żadnymi lasami…
LR: To jest zbędne tłumaczenie. Mieszkam w okolicy Uppsala od 18 lat, w małym czerwonym domku z żółtym kurczaczkiem-wiatrołapem na dachu. I również jeżdżę na rowerze i nie takie wiatry tu u nas wieją. Jakie wrażenia z pobytu w mieście?
AA:Tak, ładne miasto…
LR: Co?!! Ładne?! Piękne moi panowie! Piękne! Na najwyższym wzniesieniu w mieście króluje zamek, wybudowany na polecenie Gustawa I Wazy. Który wiek?
AA:Co, który wiek?
LR: Kiedy panował Gustaw I Waza?
AA: Sądząc po zamku, to dawno…
LR: W XVI w. Zamek… To w naszym mieście, a nie w Sztokholmie, rezyduje ewangelicki arcybiskup Szwecji. Katedra – największy kościół Europy Północnej. Uniwersytet założony w 1477 r. Muzea i restauracje! Życie nocne: dyskoteki, puby, romantyczne spacery ciemnymi uliczkami…
AA: Kantory, w których obowiązujemy system kartkowy.
LR: Trzeba było używać karty kredytowej! Na każdym prawie rogu znajdują się bankomaty, a banki czynne są od 9.30 do 15. Ufff… Co było dalej?
AA: Wymieniliśmy pieniądze, po odstaniu swojego, ponieważ mieliśmy numerek 43…
LR: To jest mało istotne i co było dalej?
AA:Podążaliśmy trasą 255, która biegnie równolegle do autostrady Uppsala – Sztokholm. Oczywiście mocny wiatr przyniósł zmianę pogody.
LR: Tak to już jest. A wiatr to ruch powietrza wywołany różnicą ciśnień…
AA: A co to są chmury?
LR: Są zbiorem wyziewów wodnistych pod postacią maleńkich kropelek lub pęcherzyków, zawieszonych w powietrzu i niesionych na skrzydłach wiatru, w stanie tak zagęszczonym, że wydają się być czarnymi… Ale, ale… To nie lekcja geografii. Wiało, zaczęło padać, byliście mokrzy i…?
AA:Sądziliśmy, że chociaż ten jeden dzień będzie nam oszczędzony i będzie ładna pogoda. Ale trudno. Dopiero w okolicach Märsta, na naszym 50 kilometrze, przestało padać i zrobiło się pogodnie. Podjechaliśmy do sklepu i kupiliśmy chleb i czekoladę. Pojechaliśmy dalej.
LR: Naturalnie pogoda ponownie zmieniła się po pewnym czasie i zaczęło znowu padać.
AA: Tak właśnie było. Na przedmieściach Sztokholmu, schroniliśmy się na stacji benzynowej, aby wypić gorącą kawę, ponieważ byliśmy przemarznięci i zmęczeni. Mieliśmy zadanie przejechać stolicę Szwecji i poszukać nocleg gdzieś na obrzeżach miasta.
LR: Ha, ha! Sztokholm ma dość rozległe obrzeża, zresztą na przedmieściach nie jest wcale, aż tak łatwo znaleźć nocleg na dziko. Lepiej skorzystać z kempingów w mieście. Wadą jest oczywiście cena. O której byliście w City?
AA:O 21.30. Wjechaliśmy do centrum w strugach ulewnego deszczu. Do tego zgubiliśmy się w centrum, tzn. nie mogliśmy się odnaleźć. Jeden z nas pojechał w jedną stronę, drugi w drugą, i tyle się widzieliśmy. Na szczęście telefony komórkowe działały i po pół godzinie spotkaliśmy się pod pomnikiem.
LR: Pod pomnikiem… W Sztokholmie, w miesiącu lipcu jest średnio 15 dni deszczowych, średnia temperatura w dzień wynosi 22°C, a w nocy 14°C. A spotkaliście się pod pomnikiem… Nie wiem pod jakim. W Sztokholmie jest wiele pomników.
AA: Jak wreszcie się odnaleźliśmy, radośnie i nie zważając na deszcz pojechaliśmy dalej, aby wyjechać z centrum i poszukać miejsca do spania. Spaliśmy w ogródkach piwnych, pod dachem przy restauracji.
LR: Taaak.
AA: Ale się nie wyspaliśmy. Raz, że obawialiśmy się, że przyjdzie właściciel restauracji i wezwie policję. Po drugie kilka metrów od nas biegły tory kolejowe i droga wyjazdowa ze Sztokholmu.
LR: Przypuszczam, że spaliście w dzielnicy Sodermalm, w okolicy Hammmaby Slussv., ponieważ tam biegnie linia kolejowa, tramwajowa i oraz most Johanneshovsbron. I pewnie spaliście w moim ulubionym lokalu w tej dzielnicy: Pod Wesołym Pączusiem?
AA: Nie wiem. Wiem jedno, że zasnąłem po godzinie 4, gdy zaczęło robić się widno, a przed 8.00 wyjeżdżaliśmy.
LR: Pięknie, pięknie. Nie chce mi się już tego słuchać. Dlatego zakończę za was. Szybko. Z samego ranka, który przywitał nas wszystkich słoneczną pogodą, ruszyliście do portu Nynäshamn. Jazda była przyjemna, ale nużąca, ponieważ jak wspominaliście na początku, byliście nie wyspani. O 19.19 płynęliście już do domu, z ludźmi, którym nic nie wyszło z pracy sezonowej przy zbieraniu jagód.
Tekst i zdjęcia: Arkadiusz Kowalski, Arkadiusz Olszewski
Wyszukiwara biletów lotniczych – zarezerwuj bilet lotniczy online