Ruszyłyśmy w górę piaszczystą, stromą drogą z czterema plecakami na grzbietach w poszukiwaniu tuk-tuka. Transport znalazłyśmy już po chwili. Zanim odjechałyśmy, dokoptowano do naszej trójkołowej limuzyny jeszcze czwórkę turystów. Kierowca porozwoził ich w kilka minut po pobliskich hostelach.
Luang Prabang okazało się być miastem o niesamowitym klimacie z doskonałymi knajpkami, kawiarenkami i restauracjami. Pierwszy wieczór spędziłyśmy w Lao Lao Garden, magicznym lokalu-ogrodzie, przystrojonym lampkami, lampionami, świecami i świeczuszkami. Na powitanie podano nam kieliszek laotańskiej whiskey, czyli ryżowy bimber zabarwiony na czerwono. Smak – bimber! Jedzenie było znacznie lepsze, klimat wspaniały, muzyka na żywo, polecam z całego serca.
To tam przysiadłyśmy w cieniu drzewa Champa, by odurzone jego zapachem oddać się nastrojowi. To tam zapaliłam kadzidło dla ważnej dla mnie Osoby, która odeszła tego dnia kilka lat temu. Ten dzień wypada zawsze podczas wyjazdu, kiedy nie mogę iść na cmentarz zapalić znicz, palę kadzidło w świątyni, gdzieś w Azji przed figurą złotego Buddy. Bo co to za różnica, czy to Kościół, czy Świątynia, czy też Meczet. Ważne by pamiętać.