Ocean, piaszczyste plaże, piękne rękodzieło. Oraz mało turystów. Południowe wybrzeże indonezyjskiej wyspy Lombok czeka na ponowne odkrycie.
Zdezelowany mikrobus rzęzi na dziurawej drodze, jadąc z przystani promowej w zachodniej części wyspy Lombok do Kuty położonej nad Oceanem Indyjskim. Z tyłu pojazdu siedzą ściśnięci i przyduszeni australijscy, holenderscy i brytyjscy globtroterzy płci męskiej, którzy w przypływie dobrych manier odstąpili mi jedyne w miarę wygodne miejsce z przodu i teraz, gdy podróż przedłuża się, zapewne żałują swojej uprzejmości. Przez otwarte okna do wnętrza busa wdzierają się kłęby spalin, wydalanych przez tysiące motorów.
Lombok – po jawajsku „papryczka chili” – to indonezyjska wyspa oddzielona cieśniną od Bali. Dwadzieścia kilka kilometrów morza oddziela dwa różne światy. Różne są zwierzęta i rośliny – między wyspami przebiega linia Wallace’a, wyznaczająca granicę występowania odmiennych gatunków flory i fauny. Bali to świat południowo-wschodniej Azji, Lombok bliższy jest Australii. I o ile na Bali przyjeżdżają tysiące turystów, to na Lombok zagląda niewiele osób. Z Bali na Lombok kursują promy. Ten, którym ja płynęłam, mimowolnie przywodzi na myśl krótkie notki prasowe o katastrofach środków lokomocji w krajach rozwijających się. Lekko pochylony na prawą stronę, mocno zardzewiały, z pozamykanymi na wieki wyjściami ewakuacyjnymi prom w pewnym momencie zarzęził, trzasnął, zatrzymał się i przez trzy godziny dryfował, kręcąc się wkoło i wywołując chorobę lokomocyjną u wrażliwszych pasażerów. Szybko obliczyłam, że szalup i kół ratunkowych nie nie wystarczy dla wszystkich pasażerów, na szczęście prom nie zamierzał iść na dno, pobujał się tylko między Azją i Australią, po czym popłynął dalej.
Na przystani promowej zostałam sprawnie umieszczona w mikrobusie, który zmierza właśnie w kierunku Kuty. Wszystko w ramach zorganizowanego transportu, określanego jako „shuttle bus”, czyli usługi wykonywanej przez firmy mające w nazwie zazwyczaj słowo „global” albo „international”, a najchętniej oba naraz. Transport polega na tym, że turyści z różnych miejsc na różnych wyspach kupują bilety do miejsc docelowych i są tam przewożeni z wieloma przesiadkami po drodze. Ponieważ turystów jest mało, to przesiadek jest dużo, w kolejnych punktach przesiadkowych są oni przegrupowywani i upychani po różnej wielkości środkach lokomocji, aż w końcu trafiają w pożądane miejsce. Nie muszą przy tym fatygować się myśleniem, traktowani są tak, jak bagaże w samolotach – to personel firmy przewozowej ma dostarczyć ich w miejsce wskazane na bilecie. Na Lombok większość podróżnych zmierza w stronę wulkanu Rinjani albo rajskich wysepek Gili. Mnie tym razem interesuje południe wyspy, zamieszkane przez plemię Sasaków, słynące z przywiązania do tradycji oraz pięknego rękodzieła.
* * *
Indonezyjczycy ekonomicznie wykorzystują drogi i pojazdy. Na szosie trudno znaleźć kawałek wolnego miejsca, w każdą przestrzeń wciskają się jednoślady. Przestrzeń na motorach też jest zagospodarowana. Czteroosobowa rodzina na jednym motorze to widok powszechny; ojciec trzyma przed sobą kilkuletnie dziecko, a matka niemowlaka w ramionach.
Im bliżej do Oceanu Indyjskiego, tym mniejszy ruch na drodze. Za niedużą miejscowością Praya robi się prawie pusto. Wszystkie mijane wsie oferują rękodzieło na sprzedaż. Mijamy więc wystawione przy drodze wyroby ceramiczne: gigantyczne wazony, misy, dzbanki, zastawy stołowe; dalej sklepy z „obrazami” z batiku, gdzie indziej tkaniny i szale.
Po pięciu godzinach jazdy i pokonaniu 120 km dojeżdżamy do Kuty. Lombocka Kuta – w odróżnieniu od swojej balijskiej imienniczki – ma reputację spokojnego i nieimprezowego miejsca. W pierwszej chwili Kuta sprawia wrażenie opuszczonego kurortu. Chylące się ku upadkowi hoteliki, kilka knajp, dwa sklepy z pamiątkami i kolorowy kompleks hotelowy Matahari Inn – tak wygląda centrum niegdyś turystycznej miejscowości, dziś spokojnej po odpływie turystów z Indonezji po zamachach terrorystycznych sprzed kilku lat.
Idę nad ocean. Plaża jest idylliczna. Kilka kilometrów białego piasku i wysokie fale oraz ciepła woda oceanu. Rybacy, którzy właśnie wrócili z połowu, porządkują fantazyjnie malowane łodzie i zwijają sieci, dzieciarnia ze śmiechem pluska się w wodze, nastolatkowie konkurują w skokach w fale z niewysokiej skały, gdzieś w oddali mają żagle windsurferów.
Beztroskie plażowanie zakłóca pytanie „Czy chce pani kupić szal?” Nade mną stoi pięć kobiet w kolorowych sarongach i rozpakowuje tobołki. Śmieją się i mówią jedna przez drugą, rozkładając na piasku wielobarwne szale: bawełniane różowe z nadrukowanymi barwnymi ptakami, żółte w kwiaty, grube tkane w kratkę i dwustronne, wielokolorowe, przetykane złotą bądź srebrną nitką. Oprócz szali makatki, narzuty na łózka, chusty – wszędzie widać staranną robotę i perfekcyjne wykończenia detali, świadczące o ciężkiej pracy i benedyktyńskiej cierpliwości wytwórców.
– Kup chociaż jeden, może ten – przekonują kobiety jedna przez drugą. Nie planowałam zakupu tekstyliów w ilościach hurtowych, ale powoli mięknę. Tym bardziej, że ceny są zachęcające. Widząc moje wahania kobiety coraz bardziej obniżają ceny. – Tu jest taniej niż we wsiach, których wytwarzane są szale – kuszą – tam jest komercja, nastawienie na turystów – zachęcają. – Kupisz dwa, będzie promocja.
Daję się skusić, nieświadoma, że to dopiero początek wielkiej akcji zakupowej. Gdy tylko zadowolone z owocnej transakcji kobiety podnoszą się z piasku, otacza mnie rój dziewczynek z drewnianą biżuterią. Tu argumentacja jest inna. – Chcę się dalej uczyć, potrzebuję pieniędzy na szkołę – przekonuje dwunastolatka ładną angielszczyzną. I jak tu nie ulec? Po dziewczynkach spod ziemi – a właściwie spod piasku – wyrasta chłopiec z kokosami. I targi zaczynają się na nowo.
* * *
Chcąc unikną kolejnych ofert handlowych idę plażą, oddalając się od centrum Kuty. Dwóch mężczyzn łowi wędką ryby, grupa jeźdźców przejeżdża konno, wzburzając tumany piasku.
Plaża kończy się lasem namorzynowym. – Tam są małpy, mogę zaprowadzić – nie wiadomo skąd pojawia się samozwańczy nastoletni przewodnik, chcący zarobić parę groszy. Rzeczywiście, na polance wśród chaszczy grasuje stadko makaków. Pośrodku dorodny samiec, który czuwa nad stadem, trzyma dyscyplinę, molestuje towarzyszki i sztorcuje małpią młodzież.
Przy małpach zebrała się grupka obserwatorów, przyprowadzona przez przedsiębiorczych nastolatków, którzy teraz liczą na gratyfikację finansową. Piją mleczko kokosowe, resztą orzechów dzieląc się z makakami. Próbuję zrobić zdjęcie, ale gdy podchodzę do małp, makaczka ze złośliwym uśmiechem zbliża się do mnie. Ani chybi coś knuje. Małpa próbuje zajść to z prawa, to z lewa, zerka przy tym na mój plecak. Robię krok w jej stronę – cofa się, by po chwili znowu podbiec. Cofam się, ona za mną. Próbuję odstraszyć – jeszcze gorzej.
Do obrony członkini swojego haremu staje samiec, zły, że musi oderwać się w ten sposób z pogoni za zwinnym młokosem, który podprowadził mu sprzed nosa kawałek kokosa. Widzę, że to nie przelewki. Dopiero widok muskularnego Australijczyka przekonuje małpy do oddalenia się. Bestie na pociechę dostają banany, gdy się nimi zajmują, mogę niezaczepiana przez nie opuścić polanę,
* * *
Wieś Rembitan leży kilometrów od Kuty, ale na publiczny transport nie ma co liczyć. Ustawiam się w strategicznym punkcie – przy sklepie spożywczym – i czekam na rozwój sytuacji, czyli autostop. Po kilku minutach przed sklepem staje traktor z przyczepą pełną kobiet jadących do pracy. Na migi negocjuję stawkę i po chwili siedzę wciśnięta między kobiety na przyczepie.
W Rembitanie znajduje się najstarszy meczet na muzułmańskiej wyspie Lombok, ale znalezienie gonie jest proste. Wąska droga między drewnianymi i słomianymi chałupami prowadzi pod górę i nagle na wzniesieniu się kończy. Wokół same chaty. Rozglądam się w poszukiwaniu szesnastowiecznego zabytku, gdy spośród chałup wychodzi mężczyzna bez koszuli, łamaną angielszczyzną przedstawia się jako przewodnik i pokazuje na niewielki budynek. – To jest meczet – mówi. Meczet nie przypomina żadnej świątyni, jaką do tej pory widziałam. To wyplatany budynek na planie kwadratu, kryty strzechą. Ma może 20 metrów kwadratowych, żeby wejść przez niewysokie drzwi, trzeba się mocno schylić. Mnie to nie jest dane – niewierni nie są wpuszczani do meczetu.
Sympatyczny przewodnik w zamian proponuje wspólne zwiedzenie wsi. W pierwszej chwili myślę, że jest to skansen, ale po chwili okazuje się, że wieś żyje i nie jest to życie na potrzeby turystów – handlu nie ma tu w ogóle. Przy piaszczystej drodze stoją na kamiennych fundamentach drewniane i plecione chałupy, spichlerz do przechowywania ryżu i sławojka. Chaty mają po dwie izby: jedna dla rodziców i synów, w drugiej mieszkają córki i jest kuchnia. Toalety nie ma. Łazienki nie ma. Wody bieżącej też – jest przynoszona przez kobiety z rzeki płynącej w dolnej części wsi. To kawał drogi, każda kropla jest więc cenna i nie marnotrawi się wody na codzienne czynności higieniczne. Gdy wchodzę do jednej z chałup, z pryczy na podłodze próbuje się podnieść bezzębny wychudzony staruszek. – Jest bardzo stary, ma prawie 60 lat – wyjaśnia przewodnik. – Tylko 60 lat? – dziwię się. – Nno, chyba – zapętla się przewodnik. – Dokładnego wieku nie znam on sam.
Przed chatami suszą się płachty batiku i zachodnie ubrania. Obok barwnej tkaniny T-shirt z napisem NY I am single now. Obok rozstawione są krosna, przed którymi siedzi w kucki skupiona kobieta, snując kolorowe nici. Dzieciaki pokazują mnie palcami i zagadują nieśmiertelnym „how are you”, więcej po angielsku powiedzieć nie potrafią. Chętnie ustawiają się do zdjęć i śmiejąc się przyjaźnie demonstrują wulgarne gesty, których znaczenia pewno nie rozumieją.
* * *
Do sąsiedniej wioski – Sade – zawitała już zachodnia cywilizacja, a mieszkańcy nauczyli się czerpać korzyści z mieszkania w żywym skansenie. O ile w Rembitanie jako jedyna turystka byłam atrakcją dla miejscowych, tutaj znajduję się w gronie zwiedzających. Przed wejściem do wsi-skansenu jest sklep z wyrobami z batiku, gdzie artyści pieczołowicie nakładają wosk na tkaniny, tworząc dzieła zachwycające sugestywnymi wzorami i precyzyjnymi detalami, które następnie trafiają do galerii, gdzie wiszą obok kiczowatych zachodów słońca i zniekształconych gekonów na jaskrawym tle. Sąsiedztwo piękna i tandety jest tu uderzające.
Inaczej jest w samej wsi. Tu wytwarzane są przedmioty praktyczne, często bardziej przypominające dzieła sztuki niż niektóre twory z galerii. Przy bramie do wsi wita przewodnik, oprowadza po domach i pokazuje powstawanie tkanin. Uwagę przykuwa niewielka, zajmująca na oko 4 m. kw. powierzchni wyplatana chałupka. – To jest domek babci – tłumaczy przewodnik. – Starsze samotne kobiety zostawiają dom dzieciom i przenoszą się do małych chat, które zajmują z wnuczkami.
Przed kolejną chatą siwa i pomarszczona kobieta – znając miejscowe realia, pewnie mająca nie więcej niż 50 lat – snuje przędzę, kawałek dalej, na prymitywnym warsztacie tkackim powstaje wielobarwna tkanina. Pomiędzy chałupami kwitnie handel. Na straganach królują szale i batikowe sarongi, bransoletki z muszelek i kokosa, naszyjniki z pestek. Dwie Francuzki deliberują nad stertą porozkładanych szali. W końcu zapada decyzja: – Bierzemy wszystkie.
Informacje praktyczne
Noclegi na Lombok są niedrogie. Pokój ze śniadaniem i ciepłą wodą można znaleźć już za 10$. Obiad można zjeść za 2-10$.
Jeżeli chodzi o transport, to do wyboru mamy autobusy (na długich trasach), bemo – mikrobusy pokonujące krótkie odcinki (ok. 20 km), odjeżdżające wtedy, gdy są pełne i shuttle busy.
Można też wynająć samochód – najlepiej z kierowcą – za ok. 50$ dziennie albo motor lub skuter. Popularny jest ojok, czyli motorowy autostop, gdy -zwerbowany na poczekaniu kierowca motoru, który za niewysoką opłatą podwozi w pożądane miejsce.
Na Lombok można dopłynąć promem z Bali (ok. 4 godzin) albo dolecieć samolotem. Tanie linie lotnicze latają między Denpasar na Bali a Mataram na Lombok, ceny są już od 25$.
Tekst i zdjęcia: Regina Skibińska