Nadchodzi dziewiąty miesiąc kalendarza chińskiego. W przedpokoju czeka spakowany plecak, na stole leżą wydrukowane bilety, dopijam filiżankę zielonej herbaty, Fil wyłącza prąd w mieszkaniu. Wracamy do Tajlandii – pisze Magdalena Bramowicz.
Kilkanaście godzin lotu i jesteśmy w Mieście Aniołów. Prognoza pogody sprawdzona w Polsce brzmi niezbyt optymistycznie, wujek Google przepowiada burze i ulewy, ciocia Wiki potwierdza, że w październiku słupki deszczu są najwyższe. Nie zrażeni tymi informacjami zagłębiamy się w miasto. Nie możemy doczekać się pierwszej porcji Pad Thai oraz schłodzonej butelki piwa Chang. Jest piękny, słoneczny dzień.
Siedząc na Rambuttri Rd. ustalamy plan na najbliższe dni: wyjazd do Sukhotai, kilka dni w Bangkoku, podróż na Krabi… Na koniec to, co sprawiło, że przyjechaliśmy do Tajlandii w porze deszczowej – Festiwal Wegetariański na Phuket. Plan realizujemy z większą lub mniejszą dokładnością, nie jesteśmy w stanie przewidzieć gdzie nam się spodoba i ile dni będziemy chcieli tam spędzić.
Jesteśmy elastyczni i nie rezerwujemy niczego z wyprzedzeniem. Sukhotai urzeka nas swoim spokojem i… gościnnością. To jedno z miejsc, w którym stosunek jakości noclegu do ceny wypada bardzo korzystnie. Po powrocie do Bangkoku idziemy zobaczyć jak kobra zjada całą żabę na Farmie Węży, kupić mleczne kulki w sezamie, sprawdzić czy Pani Kaczka na rogu dalej serwuje najlepszą kaczkę w okolicach Khao San Rd.
Nocnym pociągiem jedziemy na Krabi. Jestem urzeczona tym, że do obowiązków konduktora należy ścielenie łóżka, układanie poduszek i rozkładanie koca:) W Ao Nang dowiaduję się dlaczego muzułmanki zbierają się popołudniu na plaży z plastikowymi koszykami oraz jak zmyć czarną glinę ze stóp. Ta druga informacja wydaje się bardzo praktyczna.
Leżąc pod palmą zastanawiam się jak to możliwe, że w tak małej miejscowości jaką jest Ao Nang żyje w zgodzie obok siebie tak wiele grup: wyznawcy buddyzmu, taoizmu, muzułmanie, Chińczycy, Tajowie, homoseksualiści, transwestyci, rzesze turystów…
Nie mam zbyt wiele czasu na rozmyślanie na plaży, należy się pakować – na Phuket rozpoczął się Festiwal Wegetariański. Jego głównym założeniem jest przekonanie, że poprzez wegetariańskie jedzenie, przestrzeganie określonych reguł i zasad, wierni oczyszczają swoje ciało i dusze, a także mają okazję do proszenia o szczęście i pomyślność dla siebie oraz społeczności.
Jadąc na wyspę nie wiem czego się spodziewać, jak będą wyglądały procesje? Czy uda mi się dostrzec Mah Song? Czy wreszcie spadanie monsunowy deszcz? Czy w Phuket Town jest tylko wegetariańskie jedzenie? Czy kupię gdzieś białe ubranie? Autobus z Krabi wysadza nas na obrzeżach Phuket Town.
Najważniejszym pytaniem jest teraz: jak dostać się tanim sposobem do centrum? Pierwszy problem rozwiązuje się dość szybko – po prostu łapiemy stopa. Wieczorem objadamy się na festiwalowych straganach, gdy ktoś mnie pyta co jadłam, odpowiadam zgodnie z prawdą – nie wiem!
Ilość smaków, aromatów, potraw gotowanych, pieczonych, smażonych, duszonych przechodzi moje możliwości poznawcze, pod względem kulinarnym jest fantastycznie. Obecność na festiwalu zobowiązuje do ubrania w kolorze białym, kupujemy koszulki na zmianę, trudno się zdecydować na model bo przemysł festiwalowy kwitnie. Kładziemy się wcześnie, jutro pierwsza procesja, nie możemy się spóźnić.
Budzik w komórce dzwoni przed 7 rano, jemy śniadanie i wyruszamy pod Clock Tower gdzie będzie przechodziła procesja. Pod zegarową wieżą gromadzą się już ludzie. Dochodzi 8 rano. Zajmujemy strategiczną pozycję na środku ronda i czekamy. Czekamy, czekamy, czekamy…
Trzymanie „fenomenalnych miejscówek” przy grzejącym słońcu jest męczące, więc odpuszczamy i siadamy na ławce w cieniu. Dochodzi 10, czekamy już dwie godziny. Zastanawiamy się czy nasze miejscówki są rzeczywiście takie dobre. Obserwujemy ekipę telewizyjną i dochodzimy do wniosku, że trzeba się jednak przenieść w inne miejsce. Tłum ludzi gęstnieje, młodzież się nudzi więc co chwilę rzuca petardą w tłum… Ale zabawa!
Jak zwykle w kraju azjatyckim wyróżniam się w tłumie – jedyna blond głowa. Dzięki temu zostaję uwieczniona przez miejscowego kamerzystę. W oddali drogi widzimy unoszącą się chmurę dymu, słychać huki – jeszcze nie wiemy co to znaczy. Zbliża się procesja.
Nadchodzą przedstawiciele władz, młodzież z chorągwiami, osoby niosące święte figury, samochody z głośną muzyką, Mah Song (żywe wcielenia bogów) – osoby dokonujące rytualnych samookaleczeń, kobiety będące medium, chińskie węże.
Dla odstraszenia złych demonów, na święte figury rzuca się petardy. Można też przyczepić je do kija i trzymać nad figurami. Petardy idą hurtowo, są ich setki, tysiące. Ponieważ stoimy prosto na trasie część z nich trafia bezpośrednio w nas, niezbyt miłe uczucie. Obserwuję to wszystko i jestem w lekkim szoku. Nie mogę skupić się na robieniu zdjęć bo jestem pochłonięta atmosferą. Mocno to przeżywam. Spontanicznie dołączamy do procesji.
Procesja zmierza w kierunku świątyni Saphanhin położonej nad brzegiem morza. W świątyni odbywa się magiczny rytuał – z ciała Mah Song wychodzi zamieszkujące w nim bóstwo. Po kilkukrotnym uderzeniu dłońmi o ołtarz Mah Song traci przytomność. Dopiero doświadczony przewodnik przywraca mu świadomość. Rytuał wymyka się możliwościom poznania poprzez szkiełko i oko, gdyby nie czucie i wiara całość nie miałaby sensu. To najbardziej niesamowita rzecz jaką widziałam w życiu.
Przez najbliższe dni będziemy uczestniczyć w kolejnych procesjach, doświadczę oblania wodą przez figurę żółwia – przynosi szczęście, otrzymam osobiście od Mah Song banany – na szczęście, kobieta w transie podaruje mi bransoletkę z włóczki – na szczęście, inne medium pobłogosławi mnie czarną flagą – również na szczęście. Mam wrażenie, że powodzenia starczy mi przynajmniej na rok! Mogę wracać do Polski.
Zanim jednak wrócimy objedziemy Phuket na skuterze, burza przerwie nam poszukiwanie rytualnych kąpieli we wrzątku, zjemy najlepsze na świecie owoce morza BBQ, poleżymy na trawie przed Pałacem Królewskim, kupimy medalion na targu amuletów, zajrzymy na Chatuchak Market i do China Town oraz sprawdzimy, że nie mamy czego szukać w dzielnicy Patong i na pływającym markecie w Damnoen Saduak.
Bogatsi o nową wiedzę i wrażenia wracamy do Polski. Niedługo znów dopiję filiżankę zielonej herbaty, a Fil wyłączy prąd w mieszkaniu. Wrócimy do Tajlandii.
tekst i zdjęcia: Magdalena Bramowicz/ladypodroze.blogspot.com